Z liturgią sprzed reformy św. Pawła VI pierwszy raz zetknąłem się w seminarium. Proszę wybaczyć mi pewien rodzaj naiwności, ale do tego czasu nie zastanawiałem się, czy była ona kiedyś sprawowana inaczej. Po prostu ta, którą znałem z mojego parafialnego kościoła, była tą moją, tą „od zawsze”. Odkrywanie liturgii, którą Benedykt XVI nazwał nadzwyczajną formą rytu rzymskiego, a wielu określa potocznie jako Mszę trydencką, i próba zrozumienia jej były zawsze przeze mnie postrzegane jak odkrywanie tożsamości wiary. Myślę, że na początkowym etapie formacji seminaryjnej byłem dla moich kolegów dość nieznośny, ciągle pytając, dlaczego w liturgii robimy tak a nie inaczej, co oznaczają poszczególne gesty, w końcu o co w niej właściwie chodzi. Większość z moich braci kleryków to byli ministranci, lektorzy, ceremoniarze z ogromnym doświadczeniem i wiedzą. Przy nich byłem totalnym laikiem. Choć miałem ogromne przekonanie, że bez liturgii nie ukształtowałoby się we mnie świadome chrześcijaństwo i nie otworzyła droga ku kapłaństwu. Z czasem splot różnych wydarzeń sprawił, że zacząłem również sprawować dawniejszy ryt rzymski. Prawdę powiedziawszy, poznanie tej liturgii nie tylko od strony teoretycznej, ale też – jeśli tak można powiedzieć – praktycznej, pozwoliło mi lepiej zrozumieć ruch odnowy liturgicznej z początku XX w., konstytucję o liturgii Soboru Watykańskiego II i samą reformę, której efektem był mszał przytoczonego przeze mnie na początku św. Pawła VI. Chyba zadziałało we mnie to, czego chciał Benedykt XVI w Summorum pontificum.
To jednak moja droga. Mam świadomość, że są i tacy, dla których przywiązanie do starszej formy rytu rzymskiego jest elementem innego podejścia – takiego, które neguje Sobór Watykański II i jego nauczanie oraz reforma liturgii. Nie wiem, jak wielu zwolenników takiej narracji jest w środowiskach, instytutach, parafiach czy duszpasterstwach przywiązanych do dawnego rytu rzymskiego. Rozumiem papieża Franciszka, który dostrzega problem tam, gdzie dobrą wolę jego poprzedników wykorzystano politycznie dla realizacji partykularnych interesów. Trudno się dziwić, że reaguje. Powinien, jeśli jego zdaniem istnieje zagrożenie jedności Kościoła.
Decyzja Franciszka wyrażona w motu proprio Traditionis custodes ożywiła w Kościele dyskusję. Śledzę ją z zaciekawieniem, z jednymi się zgadzając, z innymi nie. Cieszy mnie próba zrozumienia, właściwej interpretacji, dyskusji z poszanowaniem papieża i siebie nawzajem. Pozostawiam bez komentarza wypowiedzi skrajne. Próbuję się też wsłuchiwać w tych, dla których decyzja Franciszka jest trudna i bolesna. Wzajemne słuchanie i rozmowa wyrażająca otwartość na drugiego wydają mi się naturalną drogą nie tylko w Kościele.
W ostatnim numerze „Przewodnika Katolickiego” ks. Mirosław Tykfer słusznie zwrócił uwagę na niebezpieczeństwo dla jedności w powracającym wciąż mechanizmie myślenia i postaw, które określił wykluczającym schematem „albo, albo”. W istocie, w chrześcijaństwie fascynujące jest raczej coś dokładnie odwrotnego, zasada „i, i”, którą bp Robert Barron określił żywym paradoksem: „Skoro tylko uchwyci się tę zasadę, zaczyna się ją widzieć wszędzie we wspaniałej tradycji katolickiej. Łaska i natura; wiara i rozum; Pismo Święte i Tradycja; ciało i dusza; immanentność i transcendencja Boga” (R. Barron, Żywe paradoksy). Myślę, że potrzebujemy w Kościele właśnie takiej dyskusji, która nie stawia w opozycji, nie wyklucza, ale potrafi łączyć tych, którzy znajdują się po stronie jednego i drugiego „i”.