Chciałabym zacząć od pielgrzymek Jana Pawła II. Lubimy do nich wracać. Ale zastanawiam się – czy jest w nich jeszcze treść ważna na dziś, czy został już tylko sentyment?
– Dwie pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Gniezna stanowią jedność, i tematyczną, i ideową. Pierwsza pielgrzymka w 1979 r. była zupełnie nowym początkiem i sam Jan Paweł II nazywał ją „poniekąd programem całego pontyfikatu”. Prywatnie dowiedziałem się, że początkowo Gniezna wcale nie było w jej planie, uwzględniono w nim wyłącznie wielkie ośrodki. Pierwsza stolica Polski została włączona do programu na wyraźną prośbę Jana Pawła II. Termin Zesłania Ducha Świętego również nie był przypadkowy, ale przez niego dobrany. I on też nazwał wtedy Gniezno „Wieczernikiem Europy”. Proszę pamiętać, to był 1979 rok! Byłem uczestnikiem tych wydarzeń jako ksiądz i mogę dziś powiedzieć, że to było jedno z najgłębszych moich przeżyć. Nie dostałem się wtedy na lotnisko do Gębarzewa, bo na drogach były blokady, ale byłem na niezapomnianym spotkaniu z młodzieżą na placu przed katedrą. To było niewyobrażalne, to była zapowiedź czegoś absolutnie nowego. Nazywam Jana Pawła II prorokiem naszych czasów – on naprawdę miał wielką wizję, widział Europę w wizji prorockiej, a my wtedy byliśmy krótkowzroczni. Same słowa, które powiedział do młodzieży: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Nikt z nas tego wcześniej publicznie nie słyszał! Tamta młodzież była wychowana w czasach komunistycznych, mówiono nam, że religia jest przeżytkiem, że Boże Ciało to folklor – a tu papież mówił o chrześcijańskich korzeniach kultury polskiej. Tego moje pokolenie nigdy nie słyszało! Dalej analizował Bogurodzicę, pokazując, że nie możemy obiektywnie interpretować kultury europejskiej bez odwołania się do tych chrześcijańskich korzeni.
Nam jest łatwo patrzeć na to po czasie, kiedy wiemy już, co się potem wydarzyło. A on mówił o tym, kompletnie nie wiedząc, jak to się skończy. Mówienie o zmianach było niewyobrażalne…
– Nikt wtedy nie wierzył w zmiany, w inną Europę. Ani politycy, ani nawet księża. W prywatnych rozmowach mówili, że papieżowi dobrze się mówi, ale on pojedzie, a my tu zostaniemy. I dominował lęk. A jednocześnie było światło, którego nikt wtedy nie widział, światło ku przyszłości. Jan Paweł II kiedy przyjechał do Polski drugi raz, znów odwoływał się do Zesłania Ducha Świętego i mocno podkreślał, że dzieje, że nasza historia to nie jest tylko historia wydarzeń i ludzi. To jest historia, w której Bóg kieruje światem, w której to Chrystus jest ośrodkiem dziejów. To jest historia w niewidzialny sposób kierowana przez Ducha Świętego. I na tym opiera się nasza nadzieja.
Papież patrzył daleko – i jestem głęboko przekonany, że był jedynym, który wtedy wierzył w to, że Duch Święty może dokonać zmian.
Myślę, że jednostronna interpretacja całego przesłania papieskiego dla Polski polega na tym, że my tkwimy bardziej w przeszłości. Naszą historię postrzegamy jako nieustanną obronę wiary. Widzimy siebie jako ofiary i przez to nasze spojrzenie ma charakter polemiczny: nieustannie przed czymś się bronimy albo o coś walczymy. To z całą pewnością nie jest chrześcijańska wizja. Mamy na tym polu bardzo poważne zaniedbania i dużo do zrobienia.
Co w takim razie powinniśmy zrobić z tym naszym poczuciem bycia ofiarami, zmuszonymi do obrony i do walki?
– Przede wszystkim pielęgnować nadzieję opartą na Bożym działaniu, a nie na człowieku. Człowiek we wszystkim zawodzi. Proszę zauważyć, choć wszystkie pielgrzymki Jana Pawła II nawiązywały do korzeni, wszystkie były jednocześnie skierowane ku przyszłości. Każda z nich odbywała się w innym czasie. Pierwsza była nie tylko publicznym spotkaniem z papieżem, ale pierwszym publicznym spotkaniem z przesłaniem chrześcijańskim. Druga, z 1983 r., to było ukazanie religijnych wymiarów solidarności. 1987 rok był momentem utwierdzenia i umocnienia, choć wielu wtedy wątpiło: umocnienia, że nadal mamy być ludźmi nadziei i nie możemy rezygnować z fundamentów. W 1991 r., już po zmianie ustrojowej, papież postawił przed nami Dekalog jako podstawę budowania nowej rzeczywistości. To również kierowało nas ku przyszłości. Byłem już wtedy biskupem we Włocławku. Pamiętam spotkanie z nauczycielami. Papież jako jedyny mówił wtedy, że szkoła wymaga dyskusji. Wyraźnie wyraził radość z tego, że katecheza wróciła do szkół, ale bardzo wyraźnie odróżniał miejsce szkoły, rodziny i parafii w wychowaniu. Mówił, że szkoła uczy poprawnego rozumowania, a katecheza wprowadza w życie religijne Kościoła, przygotowuje do spotkania z Chrystusem. To tak dalece wybiegało w przyszłość, że wielu pytało mnie: co papież chciał powiedzieć? To były zupełne nowości, nowe czasy – ale on zawsze mówił z myślą o przyszłości. Podobnie jest przecież dzisiaj z papieżem Franciszkiem. Na konkretnych przykładach można pokazać jedność i ciągłość przesłania tych papieży. Tematy, które podejmuje dziś Franciszek – oczywiście w innym wymiarze, z inaczej rozłożonymi punktami ciężkości – one wszystkie były obecne już za czasów Jana Pawła II. Jeden i drugi widzą Kościół jako jedność w wielości.
Jednym z tematów, bardzo dziś żywym, ale i budzącym lęki i wątpliwości w Polsce, jest synodalność Kościoła.
– Synody rzeczywiście sprawiają dziś spore kłopoty wielu ludziom. Tymczasem idea synodów była bardzo żywa za czasów Jana Pawła II. Byłem uczestnikiem aż czterech synodów i widzę, jak synody dojrzewają. Jak rzeczywiście są słuchaniem Ducha Świętego. Pamiętam, jak żywe były dyskusje, jak stale rosły i się poszerzały. Po ludzku wydawało się, że nie sposób sprowadzić je nawet nie do pełnej akceptacji wszystkich uczestników, ale przynajmniej do pewnej aprobaty duchowej. To naprawdę wydawało się niemożliwe. Ale na początku każdej sesji była modlitwa do Ducha Świętego, taka sama modlitwa była na zakończenie każdej sesji. I treści powoli dojrzewały, pogłębiały świadomość biskupów. I to nie było demokratyczne zebranie. To był przepiękny przykład powszechności Kościoła, jakiego doświadczyłem.
Wielu dziś o synodalności mówi z niepokojem i obawą – a Ksiądz Arcybiskup mówiąc o niej, się uśmiecha…
– Mówię z uśmiechem, bo to przeżyłem. Bo po czterech synodach wyszedłem z nich z inną świadomością Kościoła. Wychowany byłem w Polsce, tu byłem formowany i nie ukrywam, że kiedy znalazłem się w Rzymie i zacząłem doświadczać tej powszechności Kościoła, byłem zagubiony. A dziś dzięki temu właśnie głębiej rozumiem Kościół i dziękuję Panu Bogu za to doświadczenie.
Dziś pojęcie synodalności trochę się zmienia, coraz częściej o głos w Kościele upominają się ludzie świeccy. Nie obawia się Ksiądz Arcybiskup tego?
– Absolutnie nie. To jest wręcz konieczne. Dzisiaj nawet po stronie kościelnej mówi się o klerykalizmie, który my znaliśmy tylko z narracji marksizmu. Dziś mówi o tym papież, i to często! Kler w pewnym momencie stał się wyodrębnioną grupą, to się kształtowało przez wieki – i takie dziedzictwo otrzymaliśmy. Ale dziś są nowe potrzeby i jedną z tych potrzeb jest udział wiernych świeckich. Wszyscy jesteśmy Kościołem. Oczywiście nie odbywa się to na płaszczyźnie demokratycznej: każdy z nas jest żywym członkiem Kościoła i w ramach posłannictwa, jakie otrzymał od Boga, ponosi za Kościół odpowiedzialność. Biskup dźwiga odpowiedzialność za diecezję, proboszcz za parafię, rodzic za rodzinę. Tu jest dużo do zrobienia. Zdecydowanie powinniśmy bardziej słuchać ludzi świeckich, choć raz jeszcze powtórzę – nie mówimy tu o demokracji.
Ksiądz Arcybiskup niepokojów nie podziela, ale nie możemy zaprzeczyć temu, że są one żywe.
– Dlaczego ludzie dziś tak neurotycznie reagują na przesłania, które odbiegają daleko w przyszłość? Dlaczego tak wielu polemizuje z analizą aktualnej sytuacji, nie chce jej przyjąć do wiadomości? W moim przekonaniu dzieje się tak dlatego, że nie są dostatecznie zakorzenieni. Nie mają pełnej, dojrzałej tożsamości osobowej. Człowiek, który nie ma pełnej tożsamości osobowej, lęka się tego, co jest nowe. Jeśli chodzi o moje pokolenie, bardzo łatwo było przedłużyć ten lęk – bo było to pokolenie okupacji, potem czasów komunistycznych. I ten lęk trwał.
Jan Paweł II w sobie tego lęku nie miał. Ufał tak bardzo w to, że dzieje świata są prowadzone przez Boga, że nie przerażały go żadne zmiany.
– Patrzył daleko i mówił, że nie ma innej możliwości jak zmiany. W Gnieźnie było to widać wyraźnie podczas spotkania z prezydentami, kiedy to kreślił niezwykle szeroką, ale i konkretną perspektywę. Mówił o różnorodności kulturowej Europy, budowanej na wspólnej historii. Mówił o harmonijnej łączności tych kultur, o obronie ludzkiej godności, o trosce o poziom życia społecznego, trosce o sprawiedliwość, o ład społeczny, o poszanowanie instytucji demokratycznych. I wiedział, że prezydentów czeka niewyobrażalnie trudne zadanie – ale że taki właśnie musi być cel Europy.
My tymczasem nadal mamy problem i z tożsamością, i z wynikającym z niej lękiem. Nawet w Kościele zakłamujemy sobie rzeczywistość. Nie mówimy: mamy problem z odchodzącą młodzieżą. Zamiast tego pocieszamy się, że oni zatęsknią i wrócą. Do niedawna nikt głośno nie mówił o problemie powołań kapłańskich – oficjalna wersja mówiła o zmianach demograficznych. Tymczasem bez jasnego – choćby bolesnego – zdiagnozowania sytuacji nie można wyznaczyć planu na przyszłość.
– Absolutnie tak właśnie jest. Bronimy przede wszystkim tej rzeczywistości, którą zastaliśmy, która była budowana przez wieki. Bronimy zewnętrznych struktur, sposobów działania – ale to wszystko w izolacji od świata. Nie mamy świadomości, że w świecie to wygląda inaczej. Kiedyś dziennikarka zapytała kard. Tagle, jak on posługuje w diecezji, w której niemal nie ma kościołów. On odpowiedział, że Kościół to nie są budynki, Kościół jest żywy. Kościół to są dziesiątki wspólnot i ludzie, którzy czują się za Kościół odpowiedzialni. To jest teologicznie poprawny sposób myślenia o Kościele. Nie jesteśmy strukturą. Jesteśmy członkami żywego Ciała Chrystusa, którego On jest Głową.
Rok temu papież wydał instrukcję dotyczącą parafii – o tym, że mają one być miejscem ewangelizacji, otwartym dla wszystkich. Rozmawiałem o tym z księżmi. Prawie wszyscy mówią: „to nie dla nas”. To właśnie jest życie wizją przeszłości.
Powinniśmy czuć się winni? Obciążać kogoś za to?
– Nikt z nas nie jest wolny od obciążeń. Byliśmy formowani w określonych środowiskach i ponieważ przez cały czas broniliśmy Kościoła w takich strukturach, jakie zastaliśmy – to wielu taka właśnie wizja Kościoła, anachroniczna wizja, została. Ale nie jest to związane ściśle i wyłącznie z wiekiem. To kard. Ratzinger już w 1968 r. napisał artykuł, który wzbudził nie tylko ogromne zainteresowanie, ale i niepokój. Napisał bowiem w nim, że Kościół w przyszłości to będą małe grupki ludzi związanych z Chrystusem i żyjących wiarą, że nie będzie to już Kościół masowy. To się zaczyna dziać. Wracamy w pewnym sensie do początku. Mamy dziś do czynienia z weryfikacją postaw ludzi wierzących, ale też postaw Kościoła i weryfikacją struktur Kościoła.
Wizję Kościoła przyszłości kreśli papież Franciszek. To on pokazuje nam Kościół, który jest zróżnicowany. Ma on doświadczenia z Ameryki Południowej, doświadczenie Kościoła żyjącego w dżungli, gdzie to świeccy niosą Kościół, świeccy się katechetami, świeccy prowadzą modlitwy – nie mogą tylko odprawiać Mszy, ksiądz przyjeżdża czasem raz na rok. My mamy inne doświadczenie: struktury, i wielu nawet nie może sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Ale inaczej już jest, tylko my nie chcieliśmy tego widzieć.
Czy w takim razie jeśli zatrzymujemy się tylko na Janie Pawle II, a nie idziemy za następnymi papieżami – to znaczy, że Jana Pawła II nie zrozumieliśmy?
– Więcej nawet, wtedy Jana Pawła II krzywdzimy. On zawsze miał wizję całościową i dalekosiężną. Nie chciał pomników. Ludzie mówią o nim „nasz papież”. Tymczasem każdy papież jest nasz. Jeśli Jana Pawła II traktujemy tu wyjątkowo, to znaczy, że klasyfikujemy go w kategoriach narodowych, a nie kościelnych. Wtedy nie tylko jednostronnie, ale wręcz instrumentalnie i krzywdząco interpretujemy jego myśl. Bierzemy z niej tyle tylko, ile potrzebujemy dla potwierdzenia naszej opinii. On zostawił nam dużo więcej.