Synod – nie ma chyba w ostatnich tygodniach tematu w katolickiej publicystyce popularniejszego niż zwołane przez papieża na październik generalne zgromadzenie hierarchów i ludu Bożego do Rzymu. To dobrze, pomimo zróżnicowanego nastawienia kościelnych środowisk i odmiennego podejścia mediów. Rodzi się jednak pytanie o zasady, na jakich synodalna dyskusja może się odbywać i o granice tej dyskusji w świecie mediów społecznościowych i internetowych narracji.
Najgorsze? Stagnacja
Nie ma nic gorszego niż stagnacja, syndrom oblężonej twierdzy. Tak przynajmniej zdaje się sądzić papież, który z bycia w ruchu uczynił hasło swojego pontyfikatu. To też jedna z motywacji zwołania synodu: aby nadać Kościołowi nową energię. Istnieją jednak obawy, które tę energię hamują, a które trudno zignorować: wprowadzenie do agendy spotkania tematów Kościołowi obcych, których chcą wierni, dyskutując o nich na szczeblu diecezjalnym i w internecie. I to nie tylko we Francji czy Niemczech. Rozdźwięk między wiernymi a hierarchią podkreślają media, oferując spektrum opinii na temat synodu, ale rzadko fakty. Czasem, jak w przypadku najbardziej krytycznych głosów, nie rozumiejąc, czym to spotkanie jest.
Dla badaczy „Synod” to termin, który ma swoje historyczne zakorzenienie, jest istotny, funkcjonalny i zgodny z tradycją. Dla wiernych, którzy niewiele słyszeli o synodzie w Kartaginie czy zwołanym przez kard. Karola Wojtyłę synodzie krakowskim lat 1972–1979 – niekoniecznie. Z historycznego punktu widzenia „synodalność” to przede wszystkim sposób, w jaki Kościół jest i działa w dziejach. To nie metoda zmiany, lecz sposób postępowania, zakorzeniony w eklezjologii opisanej w drugim rozdziale konstytucji dogmatycznej o Kościele Lumen gentium. Bardziej niż na dążenie do reformowania struktur Kościoła synodalność wskazać ma w myśl tego dokumentu na dynamikę komunikacji i relacje między osobami ochrzczonymi: ludem Bożym. Ta wizja synodalna wzywa do przekształcenia praktyk klerykalnych, w których jednostka lub grupa w Kościele podejmuje decyzje bez konsultacji z innymi, w proces bardziej otwarty. Taka synodalność wymaga angażowania się w dialog w celu ustanowienia wiążących relacji, które budują Kościół, jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. To kontekst, o którym media często milczą. W pierwszym tysiącleciu naszej ery istniały praktyki synodalne, z których można się wiele nauczyć pod względem teologicznym, liturgicznym i duszpasterskim. Nie było zaś mediów.
Obecny model synodalny dążyć ma więc do osiągnięcia sensus ecclesiae – odczuwania z całym Kościołem, jak mówią w Watykanie. De iure synodalność wzmacnia świeckich w świetle chrztu, uznając potrzebę ich reprezentacji w różnych strukturach i procesach eklezjalnego rozeznania, jak na początku. Bardziej niż o reprezentację liczbową chodzi o uwzględnienie różnorodności kultur, charyzmatów, darów i posług. W tym duchu synodalność jest odpowiedzią na globalizację kultur, instytucji i zasobów. Tyle teoria i Watykan. Inaczej widzą to Kościoły lokalne i media.
Krytyka z Ameryki
Z Synodem jest kłopot. Problem widoczny jest w zasadzie od początku. Podkreślają go zwłaszcza media za oceanem. Kiedy 21 maja 2021 r. Synod Biskupów opublikował notatkę informującą o kolejnych etapach poprzedzających XVI Zwyczajne Zgromadzenie Ogólne Synodu, opisując logikę całego procesu, obejmującą synody w diecezjach w każdym kraju od października 2021 r. do kwietnia 2022 r., spotkania na poziomie kontynentalnym od września 2022 r. do kwietnia 2023 r., i kulminacyjne spotkanie w Rzymie w październiku 2023, w Ameryce podkreślano trudności logistyczne oraz organizacyjne wydarzenia. W Stanach Zjednoczonych, podobnie jak w innych miejscach na świecie, każdy biskup miał wyznaczyć diecezjalną osobę kontaktową lub zespół do konsultacji synodalnych przed październikiem; każda diecezja miała też przesłać uwagi do Konferencji Biskupów USA, która z pomocą osoby kontaktowej ds. procesu synodalnego na poziomie krajowym miała przygotować raport.
Od początku nie było jasne, w jaki sposób biskupi amerykańscy i tamtejszy Kościół przyjmą prośbę płynącą z Rzymu. Co innego przyciągało wówczas uwagę amerykańskiego episkopatu i wiernych. Od listopada 2020 r. trwały rozmowy biskupów amerykańskich, zmierzające do opracowania dokumentu dotyczącego odmawiania Komunii politykom katolickim popierającym ustawodawstwo pro-choice (w tym prezydentowi Joe Bidenowi). Pojawiły się obawy, że Synod okaże się otwarty na nowe, kiedy stare nie było uporządkowane. Można mówić, że celem jest „prawdziwe słuchanie wszystkich, aby zapewnić wszystkim udział w procesie synodalnym”, a z drugiej strony wnosić o równowagę władzy w Kościele – nie tylko pomiędzy duchowieństwem a świeckimi czy między mężczyznami i kobietami. Gdy zaczęły spływać pierwsze ankiety, uświadomiono sobie, jakie tematy mogą zostać poruszone podczas Synodu i kłopot zaczął nabrzmiewać. Polityka weszła w tryby projektu synodalnego. Zarzuty w mediach, trudne tematy i niezgoda w samym Kościele co do tego, gdzie flagowy projekt papieża Franciszka ma prowadzić, zaczęły zalewać anglojęzyczne media.
Kościół w Stanach Zjednoczonych i tamtejsze media stanowią przykład związku między mediatyzacją a upolitycznieniem. USA to stolica mediów cyfrowych i społecznościowych, ale także globalne centrum dezintermediacji – oddzielenia jednostek i społeczności od pośredników i instytucji reprezentacji nie tylko w polityce i ekonomii, ale też na gruncie religii. To DNA nowej Ameryki i jej największy problem. A instytucje pomagają przecież kształtować życie wspólnoty i Kościoła. Prorocy postinstytucjonalności twierdzący, że Synod jest papieskim sposobem na kontrolę Kościołów lokalnych, nie zdają sobie sprawy, że oderwanie od instytucji stwarza problem natury eklezjalnej. Dezintermediacja atakuje ideę tradycji, odrywając od potrzeby osobistych, prawdziwych spotkań, które pomagają nadać jej sens jako czemuś doświadczalnemu we wspólnocie prawdziwych ludzi, w tym tych, którzy nie wyglądają i nie myślą jak my.
A synodalność może być na to remedium. Pogląd taki zaczęły wspierać niektóre środowiska katolickie w USA, skupione wokół kręgów jezuickich. W ich wizji synodalność przeciwstawia się neotradycjonalistycznej idei katolicyzmu, która jest w rzeczywistości antytradycyjna, hipernowoczesna i niezgodna eklezjologiczne – pisano m. in. w magazynie „America”. Po wstępnej krytyce zaczęły pojawiać się głosy, że Synod może być momentem, kiedy lud Boży mógłby się po prostu spotkać. Uchroniłoby to dyskusję katolicką przed wirtualizacją, będącą jedną z bolączek postpandemicznego Kościoła, powodującą ekstremizm ideologiczny, a to on, zdaniem amerykańskich komentatorów, odpowiedzialny jest za obecną polaryzację poglądów, bo w internecie można przecież wszystko. Żywa synodalność (w przeciwieństwie do starannie pielęgnowanych tożsamości religijnych prezentowanych w mediach społecznościowych) miałaby pozwolić na formę odpowiedzialności kościelnej, która nie poddaje się plemiennemu i moralistycznemu gnostycyzmowi życia w sieci – pisano.
Może właśnie w obawie przed gnostycyzmem opinii coraz częściej słychać w Watykanie głosy, że podczas spotkania w Rzymie mogą pojawić się regulacje dotyczące dostępu mediów do dyskusji. Decyzja co do tego nie została jeszcze podjęta. Dziennikarze mogą mieć tylko nadzieję, że pomysł narzucenia tajemnicy papieskiej (najwyższego rodzaju poufności w Kościele) zostanie odrzucony. To ważna kwestia dla tych, którzy zajmują się Watykanem, ale także dla wszystkich, którzy pójdą ich śladem, uważnie słuchając, co na Synodzie będzie się działo. W końcu sesja w dniach 4-29 października poświęcona będzie przyszłości Kościoła i pod pewnymi względami przypomina pierwszą sesję Soboru Watykańskiego II w 1962 r. Tam jednak media tradycyjne odegrały wielką rolę.
Wielogłos problemów i cisza Kościoła
Jeśli I Sobór Watykański (1869-1870) był czasem gazet i fotografii, a pontyfikaty między I a II wojną światową przypadały na epokę radia i kina, Sobór Watykański II był światem telewizji. Jan XXIII był pierwszym papieżem, który regularnie występował na ekranie: kiedy odwiedzał parafie Rzymu i więzienie pod Watykanem, podróżował do Loreto i Asyżu oraz podpisywał – na żywo przed kamerą – encyklikę Pacem in Terris. W tamtym czasie jedynym środkiem masowego przekazu we Włoszech była RAI (Radiotelevisione Italiana), sieć radiowo-telewizyjna finansowana przez podatników i kontrolowana przez państwo. RAI miała monopol na wizerunek Watykanu w czasie Vaticanum II i utrzymywała go do 1983 r., kiedy Stolica Apostolska utworzyła Centro Televisivo Vaticano (CTV). RAI miała bardzo prosoborowe stanowisko. Oferowała programy specjalne i filmy dokumentalne, wyjaśniające Sobór szerokiemu gronu odbiorców: nie tylko wywiady z ojcami soborowymi, ekspertami teologicznymi i obserwatorami z całego świata. Prezentowano także historyków, artystów, filmowców i myślicieli. RAI różniło się od Radia Watykańskiego, które przeprowadzało jedynie wywiady z biskupami. Telewizja też od samego początku wpisała się w historię Soboru Watykańskiego II, transmitując procesję ojców soborowych podczas ceremonii otwarcia w październiku 1962 r. oraz przemówienie Jana XXIII tej samej nocy. Przekazywanie wydarzeń soborowych za pośrednictwem środków masowego przekazu, zwłaszcza telewizyjnych i filmowych, stało się integralną częścią doświadczenia soborowego wiernych. Więcej osób widziało materiał filmowy, niż przeczytało dokumenty, historię czy komentarze Soboru. Dzięki też środkom masowego przekazu recepcja tamtego spotkania rozpoczęła się nie na końcu, ale na początku Soboru. Dzięki telewizji sprawy za Spiżową Bramą stały się bardziej przejrzyste.
To był złoty wiek współpracy Kościoła z mediami. Teraz jest inaczej. Nie tylko dlatego, że większość lub wielu decydentów w RAI (która dostarczała innym nadawcom treści i sygnał) było katolikami. Była to też era, w której telewizja nadal odgrywała edukacyjną i nauczycielską rolę; kiedy środki masowego przekazu były nieliczne, okazując szacunek instytucji i duchowieństwu; kiedy Kościół nie był podzielony w patrzeniu na kluczowe kwestie; kiedy Watykan i katolicki system medialny miały kontrolę nad narracją Kościoła. Na początku lat 60. inna była dynamika dyskusji wewnątrzkościelnych, inny związek między mediami a wydarzeniami społeczno-politycznymi. Zmieniło się to wkrótce po zakończeniu Soboru. Wojna w Wietnamie była pierwszą w historii transmitowaną w telewizji. Odbiorcy zaczęli kwestionować uczciwość wojennych relacji, podobnie jak innych wydarzeń tamtych czasów. Oglądanie telewizji nie było już równoznaczne z wiarą w to, co się widzi. Był to początek przekonania, że mediom nie można ufać lub że można ufać tylko tym mediom, z którymi się już zgodziliśmy; początek medialnej współczesności i baniek informacyjnych.
Kwestia wiarygodności
Bez modlitwy Synod się nie uda – czytamy w komunikatach. Ale nie uda się też bez jasnej linii i pracy nad jego komunikacją. Zmiany w relacjach między mediami, instytucjami i zaufaniem publicznym to lekcja, której wciąż Kościół uczy się na własnej skórze. Nadeszła era mediów społecznościowych i mediów cyfrowych, w której internet pozwala każdemu w czasie rzeczywistym nagłaśniać swoją opinię na cały świat, a im większe podziały, tym lepiej dla bojowej, internetowej mentalności. Ofiarą tego pada dyskusja o Synodzie. Widać to po pobieżnej choćby analizie mediów amerykańskich, a nawet polskich – zwłaszcza politycznie-tożsamościowych. Dynamika narracji medialnych opartych na tożsamości jest jednak sprzeczna z ideą wspólnego doświadczenia kościelnego i synodalnego. Mimo to, czy tego chcemy, czy nie, media będą częścią Synodu. Ilu uczestników będzie prowadzić dziennik przeżyć synodalnych lub pisać listy, z którymi w przyszłości będą mogli zapoznać się badacze katolicyzmu, a ilu będzie zamieszczać wpisy na Twitterze?
Dlatego Synod jest w tarapatach. Z jednej strony próbuje się unikać doniesień medialnych, które powiększają istniejącą polaryzację, gdzie wydaje się, że w każdej sprawie występuje tylko, „za” i „przeciw”. Z drugiej strony już pięćdziesiąt lat temu francuski historyk Pierre Nora stwierdził, że „Prasa, radio i obrazy nie pełnią jedynie roli środka, od którego wydarzenia są w miarę niezależne, ale są warunkiem ich istnienia”. Innymi słowy, przeprowadzenie synodalnego spotkania w tajemnicy jest tak samo dobre, jakby się ono nie wydarzyło. Istnieje też ryzyko wystąpienia tego, co Nora określił mianem „potwornego wydarzenia”, podczas którego media mają tendencję do robienia ze wszystkiego sensacji, ciągłego wytwarzania nowości i zaspokajania głodu wydarzeń. To już się dzieje.
Kościół potrzebuje mediów, aby przekazać energię i dynamikę Synodu, spotkania różnych wrażliwości w Kościele, oraz by zapewnić minimum informacji o tym, co dzieje się wewnątrz zgromadzenia. Aby przekaz był wiarygodny, nie może pochodzić wyłącznie od mediów kontrolowanych przez Watykan. Rola dziennikarzy podczas Soboru Watykańskiego II była kluczowa, pomogli katolikom i niekatolikom odkryć – a w wielu przypadkach zobaczyć po raz pierwszy – powszechność Kościoła. Na tej fali popularność zdobył choćby kard. Karol Wojtyła. A procesja podczas ceremonii otwarcia Vaticanum II, podczas której przybyli do Rzymu biskupi z Kościołów Wschodu, z Kościołów katolickich obu Ameryk, Afryki i Azji, wizualnie reprezentowała koniec kościelnej romanizacji, latynizacji i europocentryzmu. Wówczas się udało. Synod zaś jest sprawdzianem, jak to zrobić, mając do czynienia z systemem medialnym XXI wieku. Znów bowiem, jak w epoce Gutenberga, rewolucja technologiczna odciska piętno na życiu religijnym. Synod, którego niezależne media nie będą mogły relacjonować, nie dotrze do wiernych, nie mówiąc już o reszcie świata; nie będzie ani wiarygodny, ani wspólnotowy. Dopuszczenie do polaryzacji opinii też nie jest dobre. Potrzeba spokoju, obiektywizmu i umiarkowania. Na Synodzie „święty, powszechny i apostolski” Kościół może się nauczyć, jak za pomocą mediów wiarygodnie wypełniać misję w XXI wieku.
Michał Kłosowski
Dziennikarz i publicysta, zastępca redaktora naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”; autor książki Dekada Franciszka; przygotowuje rozprawę doktorską na Papieskim Uniwersytecie Świętego Krzyża w Rzymie