Napisałem dopiero co duży tekst o burzy wokół szkół aktorskich. Przypomnę, że wyznania absolwentki łódzkiej filmówki Anny Paligi wywołały falę. Aktorzy młodszych roczników zaczęli się masowo skarżyć na dawne złe traktowanie przez wykładowców, szykany i na zamysł nieustannego czołgania, które ma być receptą na końcowy sukces.
Historie najdrastyczniejsze dotyczyły szkoły filmowej w Łodzi, ale dostało się też przypadkom brutalnych zachowań w Akademii Teatralnej w Warszawie czy Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Co prawda osoby wskazywane jako notoryczni dręczyciele na ogół już tam nie pracują, pozostaje jednak pytanie o metodę edukacji. O owo czołganie. I o koncepcję, jak to powiedział jeden z aktorów, aktorstwa jako zawodu totalnego. Zgodnie z maksymą Mai Komorowskiej „Jeśli grasz, to żyjesz”.
Ta dyskusja jest uprawniona. Nawet jeśli w niektórych skargach tych, co sobie „przypominają” własne krzywdy widać już sporą porcję lansu, zamiaru rozładowania własnej frustracji: „Nie zrobiłem kariery, bo mnie zaszczuli”. Pewien 40-letni aktor przekonywał mnie, że młodzi mają większą niż jego pokolenie skłonność do rozczulania się nad sobą.
Z kolei starszy jeszcze wykładowca Akademii z Warszawy tłumaczył, że studenci idą na plan seriali, gdzie ich motywują pochwałami, a potem wracają do szkoły, gdzie ktoś czegoś wymaga. Jednym słowem stary spór, jaka ma być edukacja: motywująca czy wymagająca. Spór wzmacniany prądami poprawności politycznej z Zachodu, gdzie coraz mocniej nie wolno nikogo oceniać.
Nie ma tu więc jednej prawdy, co nie powinno oznaczać zgody na chamstwo i okrucieństwo wobec młodych ludzi, nawet jeśli stoi za tym koncepcja wychowawcza. Tak naprawdę piszę jednak ten tekścik, żeby zauważyć jeszcze inne zjawisko.
W kampanię dotyczącą szkół aktorskich zaangażowała się „Gazeta Wyborcza”. Mimo że uderza się w owej kampanii często w ludzi o poglądach lewicowych, antyrządowych. Dla tego środowiska to dalszy ciąg wojny przeciw molestowaniu i dominacji starej patriarchalnej kultury. Chociaż akurat w opowieściach aktorki Paligi i jej kolegów prawdziwego seksualnego molestowania było jak na lekarstwo.
Ale cieszą się też konserwatyści. Oto wreszcie nie rozmawia się o księżach. Ba, uderza w autorytety „drugiej strony”. W osoby popularne w liberalnym establishmencie. W artystów, którzy biegają na marsze kobiet i narzekają na prawicowy rząd.
Odruch Schadenfreude jest tu właściwie zrozumiały. Nie szedłbym w nim jednak za daleko. Jeśli polowanie na czarownice potrwa w szkołach artystycznych dłużej, będziemy mieli do czynienia z paraliżem tej edukacji. Ja wciąż lubię chodzić do teatru.
Zarazem zestawianie tego z przypadkami księży nie ma sensu. Tam pojedyncze, prawda, ale potworne historie. Ksiądz Andrzej Dymer gwałcący małoletnich podopiecznych z katolickiego ośrodka opiekuńczego czy dominikanin Paweł M. korzystający ze swojej pozycji duchownego przewodnika. Tu edukacyjne przegięcia na zajęciach.
Oczywiście temat molestowania, czasem gwałtów, dotyczy także artystów. I może rozkręcona kampania zacznie i te historie wyrzucać na wierzch. Pojedyncze przypadki (dyrektor krakowskiego Teatru Bagatela) już zostały ujawnione. Ale nadal nie ma tu pełnej symetrii. Owszem, artystów obowiązuje ta sama moralność co wszystkich. Ale nie obiecują nam, że będą nas prowadzić do świętości. A kapłani – tak. Zamiast szukać źdźbła w oczach innych warto się postarać, aby wysprzątać własny dom. Jeśli chcemy, żeby religia nie straciła dla Polaków wszelkiego sensu.