Naprawdę można pokochać lód i śnieg?
– Jako dziecko zawsze chciałem wylądować na Marsie albo Księżycu. Gdy zacząłem studiować geografię, okazało się, że moi wykładowcy jeżdżą na Svalbard, a Arktyka przypomina pozaziemskie krajobrazy, dlatego zapragnąłem tam pojechać. Miłość do lodowców przyszła zaraz po wylądowaniu tam – tak bardzo spodobały mi się te białe jęzory, które są żywe. To je wyróżnia. To nie jest leżąca bryła lodu, ale ona żyje, porusza się, ma swoje humory. Stęka, skrzypi, sapie…
…śpiewa?
– Także śpiewa! Według Piotra Pustelnika lodowce himalajskie śpiewają wieloma głosami.
Obserwuje Pan lodowce od 2007 roku. Czy w tym okresie zmiany pokrywy lodowej są zauważalne?
– Oczywiście. Tempo topnienia jest na tyle duże, że zmiany widać z roku na rok. Jeżeli spróbujemy sobie wyobrazić lodowiec jako wielki jęzor, który spływa górską doliną, to jego czoło, czyli jego dolna krawędź, wycofuje się każdego roku w górę doliny. Uśrednione tempo cofania się lodowców w rejonie środkowego Spitsbergenu, czyli tam gdzie Uniwersytet im. Adama Mickiewicza prowadzi swoje badania, wynosi 15 metrów rocznie, podczas gdy rekordziści cofają się rocznie nawet o kilkadziesiąt metrów. To zmiany, których nie sposób nie zauważyć.
Miniony rok w tym względzie był chyba rekordowy.
– Zasięg powierzchni kry pokrywającej Ocean Arktyczny był minionego lata bardzo niski, niewiele zabrakło do rekordu z 2012 r. Na samym Svalbardzie zeszły rok był również wyjątkowy; 25 lipca nawiedziła go niespotykana fala ciepła. Przez cztery kolejne dni temperatura przekraczała chwilami 20 stopni i były to najwyższe temperatury kiedykolwiek zanotowane w tym regionie. Na lodowcu Sven, na którym UAM prowadzi pomiary, było w tym czasie 12-14 stopni. O tej porze roku średnia temperatura w tym miejscu wynosi około 3 stopni. Od kiedy rejestrujemy tam temperatury, to jest przez ostatnich dziewięć lat, jest to absolutny rekord. Wielce prawdopodobne, że były to najcieplejsze dni na lodowcu w skali ostatnich stu, a może i nawet kilkuset lat. Cieszę się, że mimo komplikacji pandemicznych udało nam się dotrzeć tam we wrześniu, bo nie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi o tym opowiedział. Na własne oczy widziałem, ile lodu ubyło. Wracałem do Polski przerażony.
Bolesne i przykre było to obserwować. Nie brakuje jednak głosów, że to nic wielkiego, przecież chwilę później zaczęła się pora ciemna i zimna, pokrywa lodowa się odbuduje.
– Zgadza się, lodowce mają swój roczny cykl. Latem topnieją, a zimą gromadzą śnieg. I tak przez wiele lat lodowiec może narastać, gdy dostarczane jest do niego więcej śniegu niż topnieje latem. Teraz jednak sytuacja jest odwrotna. To sprawia, że bilans energetyczny został zachwiany. Nawet srogie i śnieżne zimy na Spitsbergenie nie są w stanie zrekompensować przeciętnego letniego topnienia. Kiepsko to wygląda, ale nadzieją napawa fakt, że każdy lodowiec jest inny. Jego kondycja zależy od indywidualnych lokalnych cech. Najtrudniejsza jest sytuacja małych lodowców, których powierzchnia jest najmniejsza, a pokrywa najcieńsza. Je najsilniej dotyka postępujące ocieplenie. Na Spitsbergenie są także ogromne lodowce, których średnica sięga stu kilometrów. Ich wielkie czapy lodowe wyglądają jak kapelusze grzybów skrywające pod sobą skaliste wyspy. One są w lepszej kondycji i nie tracą masy tak szybko jak ich mniejsi kuzyni.
Nie zmienia to jednak faktu, że całościowy obraz jest bardzo niepokojący.
– Trend jest jasny, nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Tempo topnienia lodu przyspiesza i zimowe opady śniegu nie dostarczają go wystarczająco dużo. Nawet mimo tego, że w wielu miejscach świata ilość opadów wzrosła. W końcu gdy jest cieplej, to wzrasta parowanie, więc więcej wody wraca w formie opadów, także śniegu. Niestety ten wzrost jest za mały, żeby przynajmniej lodowce górskie wróciły do swego bilansu.
Co z lądolodami?
– Największe na świecie lodowce – kopuły mające po kilka kilometrów grubości – występują na Grenlandii i Antarktydzie. Także one zaczynają mieć kłopoty, tracą masę, zwłaszcza Grenlandia. Tu także trend jest jednoznaczny: jest źle i będzie gorzej w miarę podgrzewania się oceanów.
Niejeden zapyta: gdzie tu rola człowieka? Klimat w dziejach Ziemi zmieniał się wielokrotnie!
– Zauważyłem, że grona naukowe zajmujące się dawną zmiennością środowiska bardzo długo pozostawały sceptyczne wobec antropogenizmu zmian klimatu, wykluczając „wkład” człowieka w obserwowany proces. Nie ma im się co dziwić, bo np. geologowie w ramach badań naukowych wykopują z ziemi dowody, że np. w danym miejscu kilkanaście milionów lat temu był las, potem pustynia, a po kolejnych pięciu milionach lat morze. Kiedy pracuje się na co dzień z takimi dowodami, naturalnym jest, że analogicznie ocenia się współczesność. Jednak ostatnie 30 lat przyniosło bardzo wiele dowodów na to, że ta zmiana jest zupełnie inna od tych, które zaszły w poprzednich tysiącach czy wręcz milionach lat.
Z jakich narzędzi korzystamy, by te dowody zbierać?
– Za sprawą misji satelitarnych możemy np. obserwować zmiany z oddali. Na przestrzeni dwóch ostatnich dekad nastąpił też gwałtowny wzrost mocy obliczeniowej komputerów, dzięki czemu powstało wiele modeli, analiz i prognoz na podstawie ogromnej ilości danych zbieranych z całego globu. To wszystko składa się na jasny obraz, że współczesne ocieplenie wymyka się poza naturalny zakres zmienności klimatycznej. Nie ma naturalnych procesów, które mogłyby wytłumaczyć tak gwałtowny wzrost temperatur.
Ma Pan na myśli globalny wzrost średniej temperatury o 1 stopień Celsjusza przez ostatnie stulecie?
– To może się wydawać niedużo, ale świat jest niezwykle wrażliwy. Zaledwie 6 stopni dzieli świat współczesny od świata zlodowaconego, gdy około 20 tysięcy lat temu teren Polski był pokryty kilkusetmetrową warstwą lodu. Globalna średnia temperatura była wtedy o raptem 6 stopni niższa niż dziś. W tym momencie średnia temperatura wzrosła o 1 stopień, ale są prognozy wieszczące wzrost o 5 stopni do końca tego wieku.
Czym to poskutkuje?
– Coraz większe połacie świata zaczną się zmieniać w naprawdę nieprzyjazne do życia miejsca. Podcinamy gałąź, na której siedzimy.
Czy już nadszedł czas, by mieszkańcy Pomorza przeprowadzali się w głąb lądu?
– W mojej pracy popularyzatorskiej staram się ludzi nie straszyć. Wizje rychłej apokalipsy mogą wielu osobom nie dpowiadać. Zasypywani pesymistycznymi wiadomościami przestajemy logicznie myśleć, a złe informacje mogą nas paraliżować przed jakimkolwiek działaniem. Nie o to chodzi.
Rozumiem, że nie chce Pan się kojarzyć ze straszeniem piekłem czy potopem, żeby ludzie na Pański widok w telewizji nie zmieniali kanału.
– Nie chciałbym, żeby ludzie wyobrażali sobie, że życie na Ziemi i cały skomplikowany system przyrodniczy w ciągu kolejnych kilku dekad ulegnie całkowitej zagładzie. Tak nie będzie. Jako gatunek nie przestaniemy istnieć, nasza planeta nie wybuchnie, gwałtowna powódź nie zaleje naszego wybrzeża. Te zmiany są na tyle powolne, że najgorsze scenariusze w pewnym stopniu można jeszcze ograniczyć. Ale to, że te zmiany są rozłożone w czasie, ledwie widoczne gołym okiem, kryje też w sobie wielkie zagrożenie. To nie tak jak z pandemią COVID-19, gdzie wszystko się radykalnie zmieniło niemal z dnia na dzień. W obawie przed konsekwencjami nie podejmujemy różnych działań, np. nie chodzimy do centrów handlowych i unikamy skupisk ludzi.
Jak zatem możemy spowolnić zmiany klimatu?
– Czarne scenariusze ziściłyby się, gdybyśmy dalej pompowali mnóstwo dwutlenku węgla do atmosfery. Ale zauważmy, że pomału zaczyna się transformacja energetyczna. Widzimy też, że świadomość społeczna wyraźnie wzrosła w ostatnich latach. Niemniej nawet jeśli uda nam się radykalnie ograniczyć emisje – klimat nadal będzie się ocieplał, ale zdecydowanie wolniej. Może dzięki temu na koniec obecnego wieku globalne średnie temperatury wzrosną nie o 5, ale o 2 stopnie Celsjusza.
Dlaczego to tak istotne?
– Ponieważ w okolicach 2 stopni leży hipotetyczna granica wytrzymałości ekosystemów, ważnych mechanizmów przyrodniczo-klimatycznych. Ich zauważalna już dziś destabilizacja będzie się gwałtownie pogłębiać.
Casus wiecznej zmarzliny?
– Na przykład. Rozmarzająca wieloletnia zmarzlina wyzwala do atmosfery związany w niej pod ziemią metan, co przyspiesza proces ocieplenia klimatu. Podobnie z rozmarzającą krą pokrywającą Ocean Arktyczny: im jest jej mniej i im szybciej się topi, tym więcej energii słonecznej pochłania ocean, który jest ciemniejszy od lodu, i tym szybciej nagrzewa się woda. Podobnych sprzężeń zwrotnych jest więcej.
Wypadkową tych procesów będą nawiedzające nas częściej kataklizmy. Jednym z poruszających przykładów ostatnich tygodni była katastrofa w indyjskim stanie Uttarakhand.
– W jednej z himalajskich dolin w Indiach doszło do potężnego osunięcia ziemi z bardzo stromej góry. Osunęło się 25 milionów metrów sześciennych skał i lodu, bo na tej górze był też niewielki lodowiec. Siła uderzenia w dno doliny była tak duża, że stopiła lód i wywołała ogromną falę błota, gruzu, lodu i głazów, która zmiotła z powierzchni ziemi dwie elektrownie wodne, wiele mostów, kilkadziesiąt domostw i pochłonęła kilkadziesiąt istnień ludzkich. Trudno jednoznacznie wskazać na zmiany klimatu jako przyczynę tego, co się wydarzyło. Podobnie jest z wieloma innymi katastrofami, powodziami czy huraganami, wszak także w stabilnym klimacie takie zdarzenia występują. Możemy jednak mówić o rosnącym prawdopodobieństwie. Im jest cieplej, tym lód, który spaja skały w tak wysokich górach jak Himalaje, szybciej zanika. Całe masywy górskie zaczynają się osłabiać, może dochodzić np. do obrywów skalnych czy osunięć.
Każdy z takich kataklizmów to dziesiątki lub setki ofiar.
– Jako gatunek, przynajmniej w perspektywie najbliższych dekad, przetrwamy. Jednego wielkiego końca świata nie będzie, ale przed nami koniec świata dla wielu ludzi.
Ratunku szukać w postępie naukowym? Potęga ludzkiego geniuszu zachwyca. Ostatnie sukcesy na Marsie sprawiają, że spogląda Pan z nadzieją w niebo?– Kiedy nadeszła informacja o bezpiecznym lądowaniu sondy Perseverance, głośno biłem brawo, aż psa zbudziłem. To była bardzo piękna chwila. Wierzę, że doczekamy lądowania człowieka na Marsie. Wyprawy międzyplanetarne to coś, co w mojej opinii czyni nas ludźmi. Od zawsze chcieliśmy wiedzieć, co jest za horyzontem, za najbliższym jeziorem, górą. To sprawia, że jesteśmy nieco innym gatunkiem niż pozostałe zamieszkujące Ziemię. Mnie samego astronomia fascynowała od dziecka i to ona nauczyła mnie myśleć w sposób naukowy. Dziecięce hobby doprowadziło mnie do pracy na uniwersytecie. Kolejne wyprawy kosmiczne inspirują do mozolnej pracy naukowej, mimo napotykanych przeciwności.

Dr Jakub Małecki
Glacjolog, adiunkt na Wydziale Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor bloga facebook.com/Glacjoblogia, współautor książki Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu