Dopiero co, 25 listopada, przy okazji fali relatywnych złagodzeń restrykcji rząd po pewnych wahaniach otworzył stoki narciarskie. Choć utrzymał lockdown w stosunku do knajp, hoteli i pensjonatów.
Można się było zastanawiać, czy jedno bez drugiego ma sens. Bo na zdrowy rozum, czy narciarze przyjadą do miejscowości, w których nie będą mogli zjeść obiadu? Nie mówiąc o noclegu. Skonfundowani politycy PiS objaśniali, że są tacy, którzy skorzystają. Bo z Wrocławia można pojechać w Karkonosze na kilka godzin. A z miast Małopolski w Tatry.
Sprawa miała jednak dodatkowy wymiar. Wicepremier Jarosław Gowin wygadał się, że stoki otwarto na życzenie prezydenta Andrzeja Dudy. Czy Gowin chlapnął? A może jako faktyczny oponent restrykcji chciał wykazać absurdalność tej sytuacji? A może na odwrót: jego Zjednoczona Prawica chciała poprzez niego wytłumaczyć niekonsekwencję interwencją pana prezydenta?
Jakkolwiek by było, wyszło jak wyszło. Mądre miny rządowych oficjeli sugerujących, że za ich planami kryją się piętrowe ustalenia i obliczenia ekspertów, zostały ośmieszone. Oto decyduje przypadek, kaprys jednej osoby, która – co wiemy od dawna – lubi narty.
Po kilku tygodniach, kiedy stoki zaroiły się od narciarzy (zostawiam pytanie, czy przyjeżdżających na kilka godzin, czy jednak znajdującym gdzieś wikt i łóżko) zapadła odwrotna decyzja: zamykamy. Oczywiście będąca elementem większej całości. Rząd, skądinąd naruszając swoje dopiero co ogłoszone, drobiazgowe scenariusze, zamyka wszystko.
I pewnie naprawdę się boi wizji „trzeciej fali”. Zwracam jednak uwagę, że akurat w przypadku dysponentów stoków i obiektów narciarskich problem tkwi nie tylko w braku zysków. Oni zainwestowali pieniądze w otwarcie sezonu. Rozumiem, że w warunkach kraju spętanego przez pandemijne zagrożenie trudno gwarantować komuś stabilny obrót. Ale tu wartość nazywana „pewnością obrotu” została podeptana szczególnie dotkliwie. Bo ważnemu politykowi chciało się jeździć, a potem musiał się dowiedzieć, że to dalej niemożliwe.
Jestem gotów bronić rządu przed koronasceptykami i przed opozycją, która często chce jeszcze większych restrykcji, a potem biadoli nad „niszczeniem przedsiębiorców”. Ale warunkiem tej obrony jest zachowanie minimalnej powagi. Rząd został przyłapany na przypadkowych decyzjach, na chaosie. Czy potem można słuchać spokojnie jego wezwań do coraz większych umartwień?
Padają ze strony obrońców twardej polityki (nie mówiąc o wirusologach, którzy najchętniej zamknęliby wszystko) przykłady innych państw. Zgoda, wspólne jest poczucie zagrożenia i uczenie się na własnych błędach. Nie jesteśmy tu głupsi od Francji czy Czech. Ale przyznam szczerze: boję się trwałych zmian w życiu publicznym. Oto rządzący w Europie i nie tylko dowiadują się, że mogą zrobić wszystko: z ludzką własnością, ze swobodami. Mogę ich zrozumieć, gdy się miotają, ale każdy ich błąd powinien mieć wymiar błędu sapera. A na razie miotają się z coraz większą pewnością siebie. I z tymi wiecznymi morałami, że społeczeństwo jest nieodpowiedzialne, nie dorosło.
I dlatego polski rząd powinien ludziom żyjącym z narciarskich obiektów zwrócić całość pieniędzy włożonych w ten nieszczęsny początek sezonu. To i tak mało, przecież ich bezruch przez resztę zimy będzie drogo kosztował. Za to powinni dostawać postojowe, być zwolnieni z podatków, czy co tam jeszcze wynika z kolejnych tarcz. Ale pełne sfinansowanie ich inwestycji to i sprawiedliwe, i wychowawcze. Wobec polityków, którzy uczą się na naszych nieszczęściach.