Logo Przewdonik Katolicki

Uwięzieni w świecie rzeczy

Monika Białkowska
fot. NIKLAS HALLE_N AFP/East News

O zagrożeniach dla człowieka w świecie konsumpcjonizmu oraz prawdziwej różnicy między „mieć” i „być” z prof. dr hab. Krystyną Romaniszyn rozmawia Monika Białkowska

Konsumpcjonizm – to brzmi groźnie. Rzeczywiście jest taki niebezpieczny? Na czym to w ogóle polega?
– Ekonomiści mają prostą definicję konsumpcji: to jest sposób zaspokajania potrzeb. Jako taka konsumpcja jest więc wymogiem egzystencjalnym, koniecznością i dobrem, nie można jej zatem potępiać. Konsumpcjonizm natomiast jest zasadą działania – systemu albo naszą. Tak jak konsumpcja jest dobrem koniecznym, zaspokajaniem naszych potrzeb, tak konsumpcjonizm oznacza rozkręcenie spirali tych potrzeb niemal w nieskończoność. Wciąż mamy za mało. Jeśli zaspokajamy jedną potrzebę, to natychmiast czujemy następną. Wciąż jest w nas głód kolejnych rzeczy i kolejnych doznań. Tak to wygląda na poziomie indywidualnym. Na poziomie społecznym konsumpcjonizm oznacza, że wszelka działalność gospodarcza podporządkowana jest zyskowi. W społeczeństwie konsumpcyjnym celem nie jest zaspokojenie potrzeb człowieka dla jego godnego życia, ale pobudzanie jego potrzeb po to, by niewielka grupa ludzi mogła zmaksymalizować swoje zyski. Ta orientacja na zysk powoduje z jednej strony multiplikację potrzeb, z drugiej strony zużywanie wszelkich możliwych zasobów Ziemi, żeby na te sztucznie mnożone potrzeby odpowiadać.
 
Ludzie zawsze chcieli żyć lepiej. Kamienne topory zamieniali na żelazne, domy drewniane na murowane, chcieli ubierać się nowocześniej i mieć takie narzędzia, żeby pracowało im się łatwiej. To właśnie te potrzeby „życia lepiej” sprawiły, że rozwijała się cywilizacja, że nie jesteśmy dziś głodni, a dzieci nie pracują w polu ani nie lepią garnków z gliny. Może my naszym konsumpcjonizmem robimy to samo, popychamy świat do przodu?
– Pytanie, jak daleko do przodu jeszcze się da. Jeśli konsumpcjonizm jest zasadą naczelną w społeczeństwie, to będzie to pociągało za sobą zużywanie zasobów nie tylko z konieczności przetrwania, ale w sposób nieuzasadniony. Wiadomo, że te zasoby nie są nieograniczone. Wówczas przyjdzie moment, kiedy dowiadujemy się, że nagle się kończą: to znaczy, że już nie możemy sobie na coś pozwolić, że to jest niemoralne, że niszczy inne byty na Ziemi, że niszczy Ziemię. Jesteśmy dziś na początku problemu, z którym za chwilę będziemy się musieli zmierzyć. Od jednej skrajności, czyli niepohamowanego zużywania zasobów, przejdziemy w drugą, do konieczności ograniczania potrzeb i konsumpcji. Okaże się wówczas, że konsumpcja, jaką znamy, należy do czasu przeszłego dokonanego. Trzeba będzie wydzielać racje żywieniowe, jedzenie obciążone będzie znamieniem niemoralności, będzie bardzo kosztowne. Na końcu okaże się, że właściwie jedyne, co możemy, to konsumować biomasę i swoim wnukom opowiadać będziemy, jak to było wspaniale, kiedy można było zjeść coś normalnego. To najczarniejszy scenariusz pokazujący, do czego może prowadzić nieograniczone pomnażanie potrzeb dla pomnożenia czyjegoś zysku. Jest tu jednak pewna niekonsekwencja, wynikająca właśnie z priorytetu owego zysku. Słyszymy o ograniczaniu spożycia mięsa, ale nikt zbyt głośno nie mówi choćby o śladzie węglowym związanym z produkcją samochodów. O tym, że po miastach jeżdżą dziś niemal jednoosobowe ciężarówki, które nie mają żadnego uzasadnienia poza tym, że są modne i pokazują, że mnie stać. Tu nas na razie nikt nie ogranicza, nikt o tym nie mówi, bo jakaś grupa na tym zarabia. Adam Smith mówił, że człowiek dąży do poprawy swojego bytu, poczynając od łona matki. To dążenie jest czymś oczywistym. Pozostaje otwarte pytanie, w którym momencie wymknęło nam się to z ręki i staliśmy się pionkiem w rozpędzonej machinie, nazywanej konsumpcjonizmem.
 
Ludzie będą przekonywać, że potrzebują takiej „jednoosobowej ciężarówki”, że ona poprawia ich byt – bo duży samochód jest bezpieczny, oni w ten sposób chronią swoją rodzinę. Można jakoś na płaszczyźnie nauki precyzyjnie określić, co jest jeszcze naszą realną potrzebą, a co potrzebą sztucznie w nas wytworzoną?
– Życie w społeczeństwie konsumpcyjnym ma swoje skutki. Cały czas uczeni jesteśmy, że potrzeby mamy i że powinniśmy je mieć. Jest przyzwolenie na to, żebyśmy mieli po trzy samochody, żebyśmy wymieniali meble, które wydają nam się przestarzałe, żebyśmy kupowali nowy telewizor, bo jest trochę większy. To jest w interesie producentów tych dóbr, a my socjalizowani w tym świecie wierzymy, że naprawdę tego potrzebujemy. Pytanie o granice jest tu słuszne. Jeśli chodzi o system, zostaną nam one wytyczone przez wyczerpanie zasobów Ziemi: jeśli więc będziemy chcieli w ogóle konsumować, będziemy musieli zmienić swoje potrzeby konsumpcyjne. Racjonalne byłyby tu działania wyprzedzające, gdy widzimy, że coś jest na wyczerpaniu, wycofujemy się z eksploatacji. Takich działań po stronie rządzących polityką gospodarczą na razie nie widać. Jeśli zaś chodzi o granice na poziomie indywidualnym, postawienie sobie pytania, czy rzeczywiście to, „czego chcę”, jest tym samym, „co jest mi potrzebne”, będzie bardzo trudne. Jak wspomniałam, socjalizacja w społeczeństwie konsumpcyjnym wpoiła nam orientację przede wszystkim na świat rzeczy. Nie potrafimy myśleć o ideach, o wartościach, większość czasu i energii poświęcamy temu, co materialne.
 
Ktoś powie, że nie poświęca życia rzeczom. Przeciwnie, odmawia sobie remontu mieszkania, jeździ starym samochodem, żeby raz do roku jechać na superwakacje i tam przeżyć kolejną przygodę. To dziś się staje mocnym trendem.
– I budujemy sobie złudzenie, że w ten sposób uciekamy od konsumpcjonizmu. Nie uciekamy. Konsumpcjonizm to również potrzeba gromadzenia doświadczeń, przeżyć, emocji, wrażeń. Nie są to wprawdzie rzeczy materialne, ale ktoś uczynił je towarem, który nam sprzedaje. I nadal zamykają nas wyłącznie w doczesności. Niezależnie od tego, czy się skupiamy na zakupach, czy na usługach przemysłu turystycznego, wciąż chcemy więcej – i wciąż żyjemy wyłącznie w perspektywie horyzontalnej, ziemskiej. To nie są przeżycia głęboko duchowe, to są przeżycia związane z „tu i teraz”.
 
Jan Paweł II mówił na Westerplatte, że mamy „bardziej być niż więcej mieć”. To „być” zaczęliśmy sobie tłumaczyć właśnie doświadczeniami. Wydaje się jednak, że powinniśmy to zredefiniować, doprecyzować, co owo „być” znaczy – skoro poznawanie świata, podróże, kolejne emocje to nadal nic więcej, jak kolejne „mieć”, tylko trochę inne.
– Rzeczywiście. Ktoś może powiedzieć, że przecież zbieram doświadczenia, że przeżywam kolejne emocje, że niczego materialnego dzięki nim nie mam. Ale te doświadczenia i emocje nadal nie dają „bycia” takiego, jak rozumiał je papież, czyli w wymiarze transcendentalnym, nie dają nam odniesienia do rzeczywistości, która jest większa od nas, większa od „tu i teraz”. Nasze „być”, uproszczone w świecie konsumpcjonizmu, oznacza odczuwanie swojego jestestwa, ale tylko w jednym wymiarze, doczesnym. Proszę zwrócić uwagę, że jeszcze pokolenie naszych dziadków reagowało na czyjeś zachowanie okrzykiem: „Bój się Boga, co ty robisz!”. Kiedy się żegnali i umawiali na kolejne spotkanie albo snuli plany, dodawali: „Jak Bóg pozwoli”. To nie były tylko nic nieznaczące powiedzonka. To był automatyczny sposób reagowania świadczący o tym, jakie mieli punkty odniesienia. Wyraz świadomości, że nie jesteśmy jedynymi graczami w tej grze, że to nie od nas tak naprawdę to wszystko zależy. To proste przykłady, na których wyraźnie widać, jak inni dziś jesteśmy. Ta świadomość zupełnie zniknęła, nie tylko z naszego języka. Jej po prostu już nie ma. I to pokazuje, czym było „być” wówczas i czym dla nas jest teraz. To nic innego, jak rezultat życia w konsumpcjonizmie, bycia wśród rzeczy i wrażeń oraz bycia za ich pomocą. Żyjemy w płaskiej przestrzeni, przez co ograniczamy samych siebie. A nie musimy tego robić! Przecież nasi przodkowie nie byli mistykami, nie byli ascetami, też chcieli mieć, chcieli wyglądać. Ale wymiar wertykalny w ich świadomości był obecny. My go straciliśmy.
 
Możemy jakoś go odzyskać?
– Jeśli chodzi o receptę dla całego społeczeństwa, to myślę, że takiej nie ma. Jesteśmy tak uzależnieni od środków technicznych i od treści, które z nich płyną, że jedynym remedium byłoby całkowite odcięcie się od nich, a to przecież jest niemożliwe. W perspektywie indywidualnej takie przedefiniowanie orientacji życiowej następuje na przykład wówczas, gdy człowiek staje w obliczu dramatycznych decyzji czy sytuacji. Wtedy uświadamia sobie, że całe to zabieganie o rzeczy, płynące przecież z dobrego serca, tak naprawdę jest zabieganiem o nic, bo to wszystko mija. I co mam w rękach? Nic. Nawet radości nie mam, bo w spirali ciągłego używania i konsumowania przestaliśmy się naprawdę cieszyć tym, co mamy – a poświęcamy temu całe życie!
Nie każdy stanie w obliczu życiowego dramatu, który go zatrzyma. Tego nie można zaplanować. Może trzeba sobie zaplanować jakiś post? Taki świadomy detoks od rzeczy?
– To zależy od człowieka i jest naprawdę bardzo trudne. Będzie też kwestią dojrzałości osoby, jej zdolności do namysłu nad swoim życiem.
 
Może też wiedzy? Gdybyśmy wiedzieli, ile za nasze skupienie na rzeczach płaci Ziemia i ile płacimy my sami, jak to nas ogranicza i umniejsza…
– Wiedza jest istotna, bo prowadzi do świadomej konsumpcji, do rezygnacji z niektórych dóbr ze względu na to, jak obciążają one Ziemię. To moralnie dobre, ale proszę zauważyć, że to nadal jest myślenie wyłącznie w kategoriach „tu i teraz”, w kategoriach doczesności. Polepsza moje samopoczucie, jeśli czegoś nie kupię. Ale po co w ogóle idę do sklepu? Dlaczego nie do parku, żeby kontemplować układ gałęzi na drzewach? Czy ktokolwiek potrafi powiedzieć „nie wiem” na pytanie, gdzie jest taki czy inny sklep w jego mieście? To pokazuje, jak bardzo jesteśmy zanurzeni w tym świecie. W nim wyrastaliśmy i innego nie znamy. A może w miejscu tego sklepu mogłyby rosnąć drzewa i nadal byśmy mogli żyć? Tu jest sedno problemu: zapomnieliśmy, że świat rzeczy człowiekowi nie wystarcza. Dawniej myśleliśmy: jak już wszystko będziemy mieli, to będziemy szczęśliwi. Wszystko mamy. I co z tym szczęściem?
 
Z jednej strony wszystko mamy. Z drugiej strony straciliśmy perspektywę wertykalną, nie odwołujemy się do transcendencji. Czy to nie stawia pod znakiem zapytania całej klasycznej piramidy Maslova? Przekonywał on, że w hierarchii wartości człowieka po zaspokojeniu potrzeb niższego rzędu, fizjologicznych, bezpieczeństwa, aktywizują się potrzeby wyższe. Wygląda na to, jakbyśmy utknęli w potrzebach niższych…
– Pytanie, czy my w ogóle mamy jeszcze jakąś hierarchię, czy z całej piramidy Maslova nie została nam sama tylko podstawa. To jest dobry pomysł na jakiś esej na temat społeczeństwa, które przez cały czas zaspokaja tylko jedną swoją potrzebę, przez Maslova wskazaną jako najniższą – albo zaspokaja wszystkie swoje potrzeby, bezpieczeństwa, miłości, przynależności, szacunku, samorealizacji, spełniania celów na jeden tylko sposób: za pomocą rzeczy.
 
Wróćmy do recept. Nie każdego wyrwie z tego jakiś osobisty dramat. Co robić?
– Każdy może zrobić sobie taki test. Zastanowić się: od czego zaczynam dzień? O czym myślę? Co robię? Można to sobie zapisywać dzień po dniu. Włączam wszystko, co da się włączyć? Sprawdzam pocztę i wiadomości w internecie? Przeglądam żółte kartki na lodówce? I czy to mi wystarcza? O czym myślę w ciągu dnia? O czym rozmawiam? Ile tych myśli i rozmów nie jest zupełnie związanych z rzeczami, z usługami? Ile poświęcam czasu na to, co nie jest związane z zaspokajaniem moich potrzeb, z nabywaniem? Jak to jest dla mnie ważne? Co i kto jest punktem odniesienia w moim życiu? Co nadaje sens moim działaniom, dla kogo to robię, po co? Czy w ogóle się nad tym zastanawiam? Nasz problem polega na tym, że odcięliśmy się od wymiaru wertykalnego i żyjemy wyłącznie w teraźniejszości. A teraźniejszości za moment już nie ma. Jeśli tego nie przerwiemy, cała nasza uwaga i życiowy wysiłek kierowane będą na wielkie Nic.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki