Zapewne czytelników zdziwi fakt, że dopiero teraz oglądam serial Crown („Korona” – choć polskie tłumaczenie brzmi „Królowa”). Ano tak, z Netfliksem zbliżyła mnie dopiero pandemia.
O tym serialu słyszałem szczególnie dużo od kilku lat. I może dlatego szczególnie długo zwlekałem. Strach przed uzależnieniem też grał jakąś rolę. Mamy już czwarty sezon. Ja po kilku dniach jestem w połowie drugiego.
Ogląda się to świetnie. Może nie każdy problem stający przed Elżbietą II od czasu jej intronizacji w roku 1952 jest dla mnie jednakowo ekscytujący, ale klimat znajduję tu bezbłędny. Moje wrażenie z pierwszych odcinków: czyż może być coś bardziej angielskiego? Czy Harry Potter, czy Crown – dostajemy ten sam bezbłędny, niepodrabialny urok tamtejszych dziwadeł. Choć przecież dynastia Windsorów była najbardziej niemiecka. A i książę Filip, mąż królowej, choć z dynastii i duńskiej, i greckiej, był tak naprawdę głównie Niemcem.
Jak to się działo, że ta dynastia była tak angielska (choć czasem i trochę szkocka), może bardziej niż jej poddani? Temat na rozprawę, której nie napiszę. Innym wciągającym tematem jest pytanie: Czy można nakręcić tak wiarygodną sagę o ludziach, którzy wciąż żyją. Widzę tu wprawdzie miejscami ślady autocenzury. I wcale się jej nie dziwię. Ale nawet jeśli szczerość jest tu limitowana, to trudno jej serialowi odmówić.
Uderza mnie co innego. Serial wywołał zachwyt wielu konserwatystów, jako opowieść o kobiecie, która oddała się od młodości samej idei reprezentowania brytyjskiej korony. Która stawała się z tego powodu nieco oschła i służbista (przypisuje się to czasem Anglikom), bo wbijano jej do głowy, że ma same obowiązki. Godziła się na wiele ustępstw, łącznie z może największym. Dotykając wielkiej polityki, miała poczucie własnej bezsilności. Owszem, w pierwszym sezonie co tydzień rozmawia z żywą legendą, premierem Winstonem Churchillem, ale jej samej nieustannie przypomina się, że jest fasadą.
W szerszym sensie to także opowieść o wielu regułach, które dziś już nie obowiązują. Czasem wprost nieżyciowych, czasem selektywnie i wykrętnie stosowanych. Można się zastanawiać, czy to ich pochwała. W samej idei monarchii służącej reprezentacji można się dopatrywać nieustającego teatru. A jednak coś się za tym kryje. Poczucie siły, godności i przede wszystkim ciągłości państwa poddawanego coraz większym próbom i ograniczeniom.
Pamiętam moje oczarowanie skądinąd płytszym melodramatem Titanic Jamesa Camerona. Z jednej strony mamy tam reguły społeczeństwa klasowego, gdzie pasażerowie transatlantyku z trzeciej klasy są traktowani gorzej, także podczas katastrofy. Z drugiej oglądamy ludzi, którzy kierują się czymś takim jak honor. Konstruktor, który nie chce przeżyć swojego dzieła. Czy milioner, który nie pcha się do szalupy, bo wszak „pierwszeństwo mają kobiety”.
Tu takich podwójności mamy mnóstwo. Czy Elżbieta powinna odmawiać siostrze małżeństwa z rozwodnikiem? Buntujemy się odruchowo przeciw takiej porażce miłości. A jednak serial, choć nie pada na kolana przed dawnymi zasadami, także ich bezrozumnie nie odrzuca. Tamten świat miał w sobie dużo niesprawiedliwości, a przecież zadziwia nas dzisiaj wymaganiami stawianymi także samym elitom. Nie zawsze miały one sens, i wcale nie są przedstawiane apologetycznie. Ale warto się im przyjrzeć.
Zdaniem historyka Paula Johnsona Anglicy nigdy tak naprawdę nie wierzyli w Boga, stąd łatwość zbudowania, ale i powierzchowność reguł anglikańskiej schizmy. Za to wierzyli w hierarchię, w tradycję. Nie wszystko w tym było do odrzucenia. Po kilku odcinkach nie śmiejemy się już z angielskich dziwadeł.