Logo Przewdonik Katolicki

Ich nie trzeba się bać. Ich trzeba kochać

KS. JAROSŁAW CZYŻEWSKI, postulator procesu beatyfikacyjnego Wandy Błeńskiej
Wanda Błeńska w wiosce trędowatych fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

„Miałam i mam długie okresy, gdy czuję się nie tyle opuszczona, ile tak – naprawdę do niczego niegodna ani mojego stanowiska, ani uznania, ani dobrobytu…" – pisała w sylwestrową noc 1958 r. Wanda Błeńska. 18 października rozpoczyna się jej proces beatyfikacyjny.

Pierwszy raz zobaczyła go w Hamburgu w 1947 r. Był trzymany w klatce, z daleka rzucano mu jedzenie. Karetkę, którą go przywieziono, polano benzyną i spalono. Trędowaty. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że przyjdzie jej spędzić ponad 40 lat wśród cierpiących na trąd. I że zostanie nazwana ich matką.

Nie potrafiłam inaczej
„Ona leczyła nie «trąd», ale «ludzi chorych na trąd»” – powiedział o Wandzie Błeńskiej jej przyjaciel Norbert Rehlis. W tegorocznym orędziu na Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy papież Franciszek pisał, że „trzeba zbliżyć się, aby służyć. Wydaje się to oczywiste, ale często tak nie jest. (…) Ta bliskość w służbie wykracza poza czyste poczucie obowiązku”. Wanda Błeńska zbliżyła się do trędowatych, jak tylko mogła – badała ich bez rękawiczek, nie chcąc, by pomyśleli, że się ich boi czy brzydzi. Wkładała je tylko, gdy rana była otwarta lub gdy operowała. „Nie potrafiłam inaczej. Chciałam znieść wszelkie bariery między mną a chorym”. Abp Stanisław Gądecki napisał o Błeńskiej, że „widziała w trędowatych nie tyle jednostkę chorobową do wyleczenia, ile całego człowieka z jego lękami i nadziejami, któremu należy się – oprócz profesjonalnej opieki – szacunek i czułość”. Sama lekarka mówiła: „Najskuteczniejszym lekarstwem jest miłość”. A o trędowatych: „Ich nie trzeba się bać. Ich trzeba kochać”.
Decyzja Błeńskiej, by nie wkładać rękawiczek, podyktowana była nie tylko chęcią przywrócenia trędowatym poczucia godności. Chodziło też o przełamanie społecznego lęku przed nimi. To on powodował, że chorzy byli wykluczeni, wyłączeni ze społeczności, wypchnięci na margines. Poznańska lekarka wiedziała, że „czasami łatwiej wyleczyć trąd niż lęk przed nim”.

Na nic innego nie pójdzie
O medycynie i misjach marzyła od dziecka. „Jak daleko mogę pamięcią sięgnąć, zawsze miałam dwa cele: ja muszę być lekarką i muszę być lekarką na misjach”. Nie miała jeszcze skończonych 17 lat, gdy w 1928 r. poszła z ojcem zapisać się na medycynę. „Czy pan się nie boi tak młodej córki puszczać samej na medycynę?” – usłyszał Teofil od dziekana Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego. „Tatuś pokręcił głową i odpowiedział: «Ona powiedziała, że na nic innego nie pójdzie…». Na to dziekan ucichł. No i mnie przyjęli” – wspominała doktor Błeńska.
Na studiach zaangażowała się w działalność Koła Misyjnego (dziś Akademickie Koło Misjologiczne nosi jej imię i każdego roku wysyła młodych na doświadczenia misyjne). W 1934 r. Wanda Błeńska uzyskała dyplom lekarski. W tamtych czasach jako świeckiej, niezamężnej kobiecie trudno jej było jednak wyjechać na misje. Na spełnienie marzenia musiała jeszcze poczekać. Ostatecznie dziecięce pragnienie zrealizowała w wieku… 39 lat. 

Boże, zbaw Polskę
Wcześniej jednak przyszło jej przeżyć II wojnę światową. Zaangażowała się w działalność Armii Krajowej. W dniu swoich imienin, 23 czerwca 1944  r., trafiła do więzienia. W celi napisała dużymi literami na ścianie: „Boże, zbaw Polskę”. Przyszedł strażnik i przerażony „powiedział, że jeśli komendant będzie sprawdzał cele i zobaczy ten napis, od razu nas zakatuje. Na nasze szczęście to był bardzo upalny dzień. Ten dyrektor więzienia, który miał ostateczną władzę nad nami, poszedł na słońce, nad Wisłę. Pewnie sobie wcześniej coś golnął… I tak się spiekł, że znalazł się pod moją opieką. Do naszej celi ostatecznie nie wszedł. Inni jeńcy mówili, że teraz to mogę mu odpłacić za wszystko. Ale moje lekarskie sumienie mówiło: «Nie szkodzić!». Pomogłam mu”.

Wszędzie są dobrzy ludzie
W czasie wojny do niewoli trafił brat Błeńskiej, Roman. Gdy dowiedziała się, że ciężko zachorował, pojechała się z nim spotkać. „Jak już byłam na miejscu, musiałam prosić komendanta czy dyrektora. (…). Patrzy na mnie i pyta: «Jak się tu pani dostała?». Jak się dostałam? – myślę sobie – Nie wiem, Pan Bóg pomógł. Powiedziałam tylko, że dotarłam, bo wszędzie można spotkać dobrych ludzi…”. Gdy spotkała brata, zapytała, czego potrzebuje. „Ja mam taką ochotę na jagody – odpowiada. Więc lecę do miasta. Naraz patrzę, idzie jakaś kobietka i niesie dopiero co zebrane jagody. Zaczepiam ją i pytam: «Czy nie miałaby pani sprzedać trochę, bo ja mam brata w niewoli, a on bardzo mnie prosił o jagody…». «Proszę bardzo» – odpowiada ta pani. «Ja mam syna w wojsku. Też w każdej chwili może znaleźć się w niewoli». Dała mi te jagody za darmo. Ta kobieta była Niemką. Wszędzie są dobrzy ludzie”.

Blenska-2-fot-archowum-WB.jpg

Ostatnia wizyta Wandy Błeńskiej w Ugandzie w 2006 r. fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Jestem zupełnie szczęśliwa
W 1950 r. otrzymała zaproszenie do pracy w Ugandzie. Miała kilka dni na spakowanie się. W dniu wyjazdu do Afryki zapisała w pamiętniku: „Prócz fizycznego zmęczenia mam pokój w sercu i jakąś cichą spokojną radość – jestem właściwie zupełnie szczęśliwa – jako nic nie mająca, a posiadająca wszystko”. Rok później rozpoczęła pracę w ośrodku dla trędowatych w Bulubie nad Jeziorem Wiktorii.
Przez lata była jedynym lekarzem w okolicy, mając pod opieką tysiące chorych na trąd pacjentów. Na początku warunki pracy były wyjątkowo trudne. Z czasem Wanda Błeńska doprowadziła ośrodek do wysokiego poziomu leczenia. Powołała do życia centrum szkolenia asystentów medycznych (dziś ośrodek nosi jej imię). Została jednym z najważniejszych na świecie specjalistów w leczeniu trądu.

Na obiad na ogół się spóźnia
Wiele pracowała. „Dzień dla niej zaczynał się wcześnie. Wstawała o szóstej, a o siódmej każdego poranka była na Mszy Świętej. Potem śniadanie i zaraz po nim wyjazd na swym ukochanym rowerze do pracy. Odwiedziny u pacjentów, obchód w szpitalu, przyjmowanie chorych w przychodni” – wspomina reżyser filmów o Matce Trędowatych Ryszard Piasek. A przyjaciółka i współpracowniczka Błeńskiej w Bulubie, Janina Bartkiewicz, w listach pisanych z Afryki, dodaje: „Na obiad na ogół się spóźnia, po obiedzie krótka drzemka naukowa – z książką medyczną w garści, koło 17-tej kończy z pacjentami i rozpoczyna wykłady ze «studentami» (…), po drodze na kolację, jeszcze wskakuje do szpitala (…), a po kolacji prawie zawsze jeszcze laboratorium czy załatwianie korespondencji służbowej, lektura fachowa do poduszki i dopiero koło 24.00, lulu”.

Jestem bogatsza od moich pacjentów
„Miała pod opieką chłopców z wiejskiej szkoły” – wspomina misjonarz o. Bogusław Dąbrowski. „Villagersi przychodzili bez butów, w podartych ubraniach, a ona uczyła ich, aby dbali o swój wygląd i nie mieli kompleksów względem chłopców z rodzin bogatych, których było stać na ubrania. Organizowała im zawody sportowe i jeśli wygrał chłopiec z wioski, podnosiło to ich dumę i poczucie wartości. Po kilku latach takiej pracy villagersi nie czuli się gorsi od chłopców z bogatych rodzin”.
Tę wrażliwość na innych widać też w liście z 1959 r. do ks. Aleksandra Woźnego (również kandydata archidiecezji poznańskiej na ołtarze): „Boję się bardzo, że jestem bogatsza od moich pacjentów. Mam mięso, ryby, jajka, gdy chcę, a oni nie mają. Nie mogę im wszystkim tego dać, ale to męczy. Nikt z nich tutaj u nas nie jest głodny, jedzą lepiej niż u siebie w domu, nabierają siły, ale to, że ja mam więcej od nich, razi mnie (ich nie). Chciałabym być w otoczeniu i takich warunkach, gdzie wszyscy mogliby jeść to samo, gdy zechcą. Ale Pan Jezus zna moje myśli, więc jeżeli zechce, to zrówna ze swymi najbiedniejszymi, a ja się na to z radością zgodzę. A na razie cieszę się tym, co mam”.

Blenska-3-fot-archowum-WB.jpg

fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Bliskość matki
Dla Wandy Błeńskiej najważniejszy był człowiek. Pacjent, przyjaciel, przypadkowo spotkana osoba. W imię przyjaźni potrafiła pokonywać kilometry czy zrezygnować z urlopu. Na prośbę Krystyny Melichar pojechała do Anglii, do umierającej przyjaciółki Władysławy Studzińskiej „Pamiętam ich rozmowy, oczy pełne wzruszenia. Czas wypełniony modlitwą... Wanda te trudne dni uczyniła czymś słodkim i pamiętnym. Rozjaśniła je”. Z kolei Beata Chomicz wspomina czas choroby Janiny Bartkiewicz: „Wanda cały czas była przy niej. Spała na polówce u jej nóg, czuwając. Gdy odwiedziłam Jankę, (…) z wielką miłością i troską mówiła o Wandzi, że zamiast odpocząć i cieszyć się pobytem w kraju, ona nią się zajmuje”. Dla przypadkowo spotkanego na przystanku autobusowym w Poznaniu Ugandyjczyka Seraje Kijogo stała się jak matka: „Willa przy Miłej stała się domem, który chętnie odwiedzałem. Gościnność i serdeczność Pani Doktor sprzyjały długim rozmowom (…). Poczułem jej bliskość; bliskość matki”.

Świety Rafale, ratuj! Ja będę wiosłować!
Gdy miała złamaną nogę i poruszała się na wózku, potrafiła wstać o czwartej rano, by zdążyć do kościoła. Mówiła, że gdyby nie codzienna Eucharystia, nie miałaby sił pracować. „To Pan Bóg daje mi siłę. Widocznie jestem Mu potrzebna. I to, co robię jest w Jego planie”.
Nie oznacza to jednak, że nie miała w życiu duchowym trudności. Wspomina w jednym z listów o swoim „roztrzepanym” uczestniczeniu we Mszy św. „Pocieszam się tym, że ta Najświętsza Ofiara jest bezcennej wartości, nawet jeżeli uczestnictwo jest takie «dziurawe» z tysiącem różnych innych mniej lub więcej głupich myśli zajmujących głowę w tej najważniejszej pół godzinie”.
Modli się za pacjentów. Wielokrotnie powtarza: „Ilu chorym pomogłam wiedzą lekarską, a ilu wymodliłam, tego nie wiem... Dowiem się dopiero na drugim świecie”.
Często wspominane jest jej „spotkanie” z hipopotamem. Błeńska lubiła pływać kajakiem po Jeziorze Wiktorii. „Chciałam podpłynąć pod drzewo, a tam, pod drzewem, był hipopotam. Coś mnie tknęło (to Anioł Stróż mnie szturchnął) i odwróciłam głowę. Jak się odwróciłam, zobaczyłam otwartą ogromną paszczę! Do dziś pamiętam – miała różowe wnętrze i w środku kły, takie żółtozłote… I ten otwarty pysk był nad końcem mojego kajaka! I wtenczas wrzasnęłam na całe jezioro: «Święty Rafale, ratuj! Ja będę wiosłować!». To był taki spontaniczny wrzask: ja będę wiosłować, a ty ratuj. I Święty Rafał uratował – on jest od pomocy w nagłych wypadkach. No i rozstaliśmy się z hipopotamem w pokoju”.

Jestem fiaskiem
Prowadząc głębokie życie duchowe, stąpała mocno po ziemi i była krytyczna w ocenie samej siebie. W innym liście do ks. Woźnego pisze: „Jaki Pan Bóg jest strasznie dobry dla mnie On zawsze najwięcej kochał tych «niezbyt dobrych». Ja Go kocham ogromnie, ale moje uczynki nie idą w parze z tym. Jestem wybuchowa (jak prawie wszyscy tutaj), złoszczę się okropnie, choć nie na długo”. A w 1964 r.: „Coraz lepiej zdaję sobie sprawę z tego «fiaska», jakim jestem – w pogoni za wykonaniem tylu spraw, za wydajnością – kiedy przecież nie jest to najważniejsze, co wykonujemy, tylko to, jakimi jesteśmy”.

Do tego to muszę jeszcze dorosnąć
18 października w Światową Niedzielę Misyjną i święto św. Łukasza, patrona lekarzy, rozpoczyna się w Poznaniu proces beatyfikacyjny zmarłej w 2014 r. w wieku 103 lat Wandy Błeńskiej. Potrzebujemy, by Kościół wynosił świętych na ołtarze, by na nowo przypomnieć sobie, że „chrześcijanin nie może myśleć o swojej misji na ziemi, nie pojmując jej jako drogi świętości” (papież Franciszek). Potrzebujemy takich ludzi jak Wanda Błeńska, by wierzyć, że prawdziwe szczęście jest w dawaniu siebie innym. Sama lekarka jednak pewnie z uśmiechem podchodziłaby do tego całego „zamieszania” wokół siebie. Miała dystans do otrzymywanych godności i nagród: „Kiedyś wieszano łotrów na krzyżach, a teraz wieszają krzyże na łotrach” – mawiała.
Kilka lat temu zespół szkół w Kowalach koło Gdańska przyjął jej imię. Wanda Błeńska nie mogła uczestniczyć w tej uroczystości. „Niedługo później udaliśmy się do Poznania, aby opowiedzieć doktor Błeńskiej o tym dniu – wspomina dyrektor Michał Kaniewski. – Podczas oglądania zdjęć doktor Błeńska zatrzymała się nad tym, które przedstawiało odsłonięcie tablicy z nazwą szkół. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w zdjęcie i nic nie mówiła. Uśmiech na jej twarzy zastąpiła powaga i zaduma. Nagle po cichu, jakby do siebie, powiedziała: «Do tego to muszę jeszcze dorosnąć». Zostałem porażony jak piorunem. Mając świadomość historii życia, dzieła oraz wielkości postaci w zestawieniu z wiejską, niewielką szkołą, która przyjmuje jej imię, to zdanie wypowiedziane przez doktor Błeńską stało się jednym z najważniejszych doświadczeń mojego życia, również duchowych. Od tego momentu myślę o Wandzie Błeńskiej jako o świętej”. 

www.wandablenska.pl

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki