„Ojcze!” Czy zdołam zebrać wszystkie uczucia, wrażenia, myśli, które budzi to słowo? Czyż tylko słowo? To nie słowo! W dźwięku „Ojcze” zanika słowo: niemal nie słyszę go i nie czuję. Jest ono dla mnie jakby przepełnioną czarą, z której spływa zawartość za lada dotknięciem. Jest jak kwiat okryty rosą poranną. Nie chcę strącić ani jednej kropli. A jednak inaczej dotknąć go nie zdołam, choćbym sięgał po niego najdelikatniejszym uczuciem, najwyborniejszym drgnieniem serca, najsubtelniejszym szeptem warg.
Mówię bez słów. To serce wzbiera, zdradza mnie, to ono zapładnia słowo, rodząc je – niemowlęce, niezdarne, bezkształtne, ociekające łzą, nabrzmiałe nadzieją, wzrastające ufnością i pewnością.
A jednak to jest słowo. Słowo najprawdziwsze ze wszystkich. Jeśli ludzie kłamią, każdym niemal słowem fałszując jego treść, to najmniej słowem „Ojcze”. I dlatego Chrystus, odwieczne Słowo, zaczyna modlitwę ludzkości, mówiąc: „Ojcze!”.
Jakie to szczęście posiadać przynajmniej jedno słowo, które nie kłamie, któremu można zaufać, które rodzi istotną więź, które jednoczy dwoje w jedno. „Ja i Ojciec jedno jesteśmy…” (J 10, 30). To kamień węgielny! Na nim można odbudować wszystko. Wszak „dwoje w jednym ciele” – rodzi nowe życie, nowy ład, nowy porządek, nowy świat. I w jedności z Ojcem jest początek życia, choćbym je zaczął od wyznania syna marnotrawnego: „Ojcze, zgrzeszyłem… już nie jestem godzien zwać się synem twoim…” (Łk 15, 18–19).