Dlaczego w ustawie o tzw. tarczy antykryzysowej w środku nocy w sejmie znalazły się zapisy zmieniające kodeks wyborczy?
– To, co na początku wydawało się najbardziej oczywiste – czyli że chodziło o zagwarantowanie możliwości głosowania w wyborach prezydenckich osobom w kwarantannie bądź szczególnie narażonym na zakażenie koronawirusem – już tak oczywiste nie jest. Wszystko bowiem wskazuje na to, że 10 maja do wyborów prezydenckich jednak nie dojdzie. Dlatego dziś bardziej racjonalnie brzmią takie trochę spiskowe teorie: że chodziło o utrudnienie życia opozycji i osłabienie frakcji premiera Mateusza Morawieckiego wewnątrz obozu rządzącego.
Opozycja w chwili, w której projekt ustawy ratującej gospodarkę połączono z niekorzystnymi jej zdaniem zmianami w kodeksie wyborczym, znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Efekty widzieliśmy w trakcie głosowania: Koalicja Obywatelska uznała, że mimo wszystko zagłosuje za „tarczą”, a Lewica i PSL były przeciw. Doszło do kolejnego podziału w szeregach opozycji, co jest w interesie partii rządzącej.
A dlaczego w interesie Prawa i Sprawiedliwości miałoby być osłabianie pozycji Mateusza Morawieckiego?
– Ostatnie tygodnie to czas bezprecedensowego wzmocnienia się ośrodka rządowego w obozie władzy. Premier Morawiecki, minister zdrowia Łukasz Szumowski, minister rozwoju Jadwiga Emilewicz – to oni są twarzami Zjednoczonej Prawicy w walce z kryzysem zdrowotnym i nadchodzącym kryzysem gospodarczym. Ale to politycy z zupełnie innego pokolenia, z innym doświadczeniem niż otoczenie Jarosława Kaczyńskiego. Wiemy nie od dziś, że głównym sposobem zarządzania tą partią jest niedopuszczenie do tego, by któraś z frakcji przesadnie się wzmocniła. Dlatego obawiam się, że ta „nocna wrzutka” miała osłabić premiera Morawieckiego i jego ludzi.
Oczywiście nie jestem naiwny i rozumiem takie działania polityczne jak rozgrywanie opozycji czy frakcji wewnątrz własnej partii. Ale to, że przychodzi komuś do głowy, by robić takie rzeczy w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z bezprecedensowym kryzysem o globalnej skali, zarówno zdrowotnym, jak i ekonomicznym, budzi ogromne zaniepokojenie.
Użył Pan sformułowania, że takie działania to „podpalanie państwa”.
– Zmiany w kodeksie wyborczym są niebezpieczne z dwóch powodów. Po pierwsze, kontrowersji wokół stwierdzenia ważności wyborów prezydenckich i tak możemy się spodziewać. Odpowiedzialny za to jest Sąd Najwyższy, a konkretnie – zgodnie z przepisami uchwalonymi już przez PiS – Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN. Problem w tym, że ze względu na swój skład, jest ona w praktycznym zawieszeniu. To oznacza, że nie ma politycznej zgody co do tego, że mamy w Polsce sąd, który stwierdza ważność wyborów. Po drugie, już za chwilę kilka milionów Polaków znajdzie się w bardzo trudnej sytuacji: straci pracę, swoje firmy, środki do życia. Ludzie będą tak sfrustrowani, że będą chcieli wyjść na ulice.
Gdy te dwa czynniki – możliwość podważania prawidłowości procesu wyborczego i poczucie frustracji społeczeństwa – się spotkają, mogą doprowadzić do radykalnego podniesienia poziomu emocji społecznych. Dlatego „wrzutka” z kontrowersyjnymi zmianami w kodeksie wyborczym to działanie nieodpowiedzialne i potencjalnie bardzo szkodliwe.
Co możemy zrobić, żeby zminimalizować to ryzyko?
– Wydaje się, że obóz władzy powinien się z tej kontrowersyjnej zmiany kodeksu wyborczego jak najszybciej wycofać. To byłby taki gest dobrej woli. Po drugie, dobrze byłoby spróbować przenieść kompetencję oceny ważności wyborów na którąś z innych izb Sądu Najwyższego. Mogłaby to być Izba Cywilna, w której zasiadają sędziowie jednej i drugiej strony – nie chcę tutaj wchodzić w dyskusję, czy prawidłowi, czy nieprawidłowi, bo to w ogóle nie ma sensu. A może ważność wyborów powinien ocenić pełny skład Sądu Najwyższego? Ta zmiana jest łatwa do wprowadzenia w życie. Raz, że nie wymaga zmian w kodeksie wyborczym, a tylko w Ustawie o Sądzie Najwyższym, a dwa, że będzie na to czas, bo wybory 10 maja prawdopodobnie się nie odbędą. To byłby taki pakiet minimum.
Pytanie, czy po tej „nocnej zmianie” obie strony będą chciały jeszcze ze sobą rozmawiać.
– Pod koniec ubiegłego tygodnia wicepremier Jarosław Gowin i część sprzyjających obozowi władzy publicystów zaczęła mówić o scenariuszu przesunięcia wyborów prezydenckich o rok. To byłoby bardziej uczciwe niż przesunięcie głosowania na jesień, kiedy będzie miała miejsce eskalacja negatywnych emocji związanych z kryzysem gospodarczym, która siłą rzeczy uderzy w rząd. Ja pewnie za bardziej racjonalną metodę przesunięcia wyborów uważam wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, ale rozumiem ten pomysł – przemawiają za nim pewne argumenty. Jednak by weszło ono w życie, konieczna byłaby zmiana konstytucji, a do tego Zjednoczona Prawica potrzebowałaby poparcia opozycji.
Dopóki „wrzutka” o kodeksie wyborczym się nie pojawiła, można było sobie wyobrazić, że do czegoś takiego dojdzie. Dziś nie ma szans na to, że opozycja będzie chętna, by rozmawiać o jakiejkolwiek zmianie konstytucji. Przez ostatnie tygodnie prezydent Andrzej Duda, premier Morawiecki, ministrowie Emilewicz i Szumowski wyciągali ręce do opozycji: organizowano Radę Bezpieczeństwa Narodowego, konsultacje z opozycją etc. Udało się zbudować pewien nowy elementarz kultury politycznej, adekwatny do sytuacji, w której się znaleźliśmy. To wszystko zostało w ciągu kilku nocnych godzin przekreślone.
Brzmi mało optymistycznie…
– Kiedy jeszcze przed pandemią w Klubie Jagiellońskim zwracaliśmy uwagę na zagrożenia związane z autorytetem Sądu Najwyższego i problem z oceną ważności wyborów, mieliśmy wrażenie, że może przesadzamy z tym kasandrycznym tonem. Niestety, rzeczywistość zweryfikowała to w brutalny sposób, więc chyba trudno dzisiaj mówić o optymistycznych scenariuszach.
Piotr Trudnowski
Prezes Klubu Jagiellońskiego, redaktor portalu klubjagiellonski.pl. Ekspert ds. społeczeństwa obywatelskiego. Pracował dla organizacji obywatelskich, instytucji publicznych, biznesu i polityków