35 stopni w cieniu. Wilgotność powietrza już dawno przekroczyła parametry, do których przywykłam po drugiej stronie kuli ziemskiej. Ciało sprawia wrażenie wysmarowanego wodnistym klejem. To mój pierwszy miesiąc w Hawanie. Spędzę tu wraz ze wspólnotą kilkanaście miesięcy, próbując tworzyć Dom Serca, miejsce, w którym głównym darem dla drugiego człowieka jest obecność.
Na całego
Moja znajomość hiszpańskiego ogranicza się do paru grzecznościowych zwrotów i kilku potrzebnych do funkcjonowania zdań: jestem głodna, chcę pić, gdzie jest toaleta. Jedyne, co opanowałam do perfekcji w tym południowym języku, to modlitwy: „Zdrowaś Maryjo”, „Ojcze nasz” i „Chwała Ojcu”. Wybija piętnasta, a do drzwi mieszkania, w którym mieszkam wraz z Mercedes z Peru, Eleonorą z Francji i Magdą z Polski, puka dwóch braci: Ruben i Jose. Po zapoznaniu się i wypiciu szklanki wody siadamy na ganku przed domem, w cieniu cytrynowego drzewa, na którym pracowicie uwijają się kolibry. Jak się później okazuje, to pierwsza modlitwa chłopaków, która ma kształt i formę. Do Kościoła nie chodzą, podobnie jak większa część kubańskiego społeczeństwa. Ich mama jest wyznawczynią santeri, synkretycznego systemu wierzeń, wywodzącego się z Afryki. Na początku lekko zdziwieni, powtarzalnością wypowiadanych przez nas słów, szybko się uczą. Nie pytają, co oznaczają poszczególne słowa, kim jest Maryja i jaki pan jest z nią. Odnoszę wrażenie, że są w tej modlitwie na całego. Przyjmują ją jak opowieść o kimś znajomym: my znamy Maryję i Jezusa, a teraz przedstawiamy ich chłopakom. Oni nie znają całej teologii różańca, historii objawień maryjnych, nie słyszeli świadectw ludzi, którzy modląc się na różańcu, wypraszali wiele cudów. Dobra relacja z nami wystarczyła, aby chcieli się modlić. Ruben i Jose po prostu weszli w tę modlitwę i już w niej zostali. Przez długi czas przychodzili do nas prawie codziennie około piętnastej, jedli ciastko, pili wodę i siadali na swoich ulubionych krzesłach, aby wraz z czterema przyjaciółkami wypowiadać słowa z pozoru niezrozumiałe i nieznaczące.
Skok w ciemność
Godzina piętnasta w naszym domu zawsze będzie godziną różańca i spotkań. W miarę poznawania nowych ludzi i nawiązywania przyjaźni nasz dom wypełnia się chętnymi do modlitwy. Gdybym miała znaleźć jakiś synonim dla doświadczenia tej modlitwy, byłoby nim słowo „spotkanie”. To dzięki tej tradycji zrozumiałam, że różaniec jest modlitwą spotkania i relacji, zarówno na płaszczyźnie duchowej, jak i czysto ludzkiej. Nie da się jej wyrwać z tego kontekstu. W przeciwnym razie utraci dużą cześć ze swej istoty. Tajemnice życia poszczególnych ludzi: ślub córki, zniewolenie przez komunistyczny reżim, okrutna bieda materialna, niechciana ciąża przenikają się z tajemnicami różańca świętego: Jezus skazany na śmierć, zagubienie dwunastoletniego Jezusa, zwiastowanie.
Godzina dwudziesta druga. Mój szósty miesiąc na Kubie. Po wspólnej modlitwie i wieczornych pogawędkach każda z nas udała się do swojego pokoju. Nagle rozlega się dźwięk dzwoniącego telefonu. W słuchawce płaczący, przerażony głos opowiada: ,,Dostałam wasz numer od moich sąsiadów. Nie wierzę w Boga, ale wiem, że wy wierzycie. Mój tata umiera, jest w agonii. Przyjdźcie pomodlić się za niego. Przyjdźcie z nami pobyć”. Niewiele myśląc, chwytamy za różańce i wychodzimy, zatapiając się w czarną kubańską noc. Na miejscu czeka zrozpaczona kobieta. Po przywitaniu i krótkich rozmowach siadamy przy łóżku chorego. Zaczynamy modlitwę. Po trzech dziesiątkach córka dołącza się, na początku cicho i z pomyłkami wypowiadając słowa. W miarę upływu czasu nabierają one na sile i wartości. Po jej policzkach płyną łzy wzruszenia. Odnoszę wrażenie, że są one nie tylko spowodowane umierającym ojcem, ale i modlitwą, w której uczestniczy. Nawet przez moment nie zachęcałyśmy jej. Inicjatywa wyszła od niej. Mam wrażenie, że wypowiadane przez nią słowa są krzykiem zaufania w stronę Tego, w którego obecność nie wierzy. Doświadczam jej modlitwy jako odważnego skoku w ciemność, mimo braku jakiejkolwiek pewności. Różaniec mi spowszedniał. Przyzwyczaiłam się do niego. Niewierząca kobieta przy łóżku swego umierającego Ojca pokazała mi, że te kilkadziesiąt koralików połączonych sznurkiem to wyraz aktu zaufania i powiedzenia Bogu tak, nawet jeśli rozum podpowiada coś zupełnie innego.
Szczęśliwi
Polska, kilkanaście miesięcy po moim powrocie. Spotkanie wolontariuszy, którzy wyjeżdżali ze wspólnotą Domy Serca do różnych krajów. Są ludzie, którzy byli m.in. w Brazylii, Senegalu, Rumunii, Salwadorze. Spotykamy się w małej, urokliwej, wioseczce na Kaszubach. Goszczą nas pani Ania, pan Marek, Magda i Michał, niesamowita rodzina będąca częścią wspólnoty. O godzinie piętnastej idziemy na spacer. Każdy ma w ręku drewniany różaniec z czerwonym sercem wyrytym na krzyżyku, który dostał podczas Mszy posłania na misje, a który towarzyszył mu przez cały okres pobytu. Każda dziesiątka odmawiana jest w innym języku. Mimo że modlą się sami Polacy, robi się międzynarodowo: ktoś modli się po hiszpańsku, ktoś w języku tamilskim, ktoś po rumuńsku, a ktoś po portugalsku. Ostatnia dziesiątka jest po polsku. Odmawia ją Michał, nasz gospodarz, trzydziestokilkuletni niepełnosprawny intelektualnie mężczyzna na wózku. Michał wypowiada wszystkie słowa bardzo dokładnie, z olbrzymią dbałością, jakby bał się, że przez swoją lekką wadę wymowy zagubi istotę modlitwy. Dobitnie wypowiadane zdania nabierają nowego znaczenia. Konfrontuję się sama ze sobą i odkrywam, a raczej Michał mi o tym przypomina, że różaniec to modlitwa ludzi ubogich. Żadna, nawet najbardziej światła teologiczna myśl nie doda niczego do realnego osadzenia tej modlitwy w ich rzeczywistości. Przed oczami pojawiają się setki twarzy: umierających, opuszczonych, bezdomnych, starszych, chorych na ciele i duszy, a także dzieci. W myślach wracam do tych, z którymi miałam okazję modlić się na różańcu, a którzy nauczyli mnie, o co chodzi w pierwszym błogosławieństwie wypowiadanym przez Jezusa w Kazaniu na górze: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Jedność to nie jednolitość
Do Kamerunu pojechałam półtora roku po pobycie w Hawanie. Mieszkałam na wschodzie kraju w małym muzułmańskim miasteczku. Byłam tam w zupełnie innym charakterze niż na Kubie, jednak różaniec towarzyszył mi codziennie. Bardzo często spacerowałam, modląc się, tym samym polecając w modlitwie ludzi i okoliczności, w których przyszło mi żyć. Pewnego razu, podczas jednego z moich spacerów, ktoś mnie zawołał. Podniosłam głowę i zobaczyłam uśmiechniętego muzułmanina, który wymachiwał do mnie Tasbih, modlitewnym sznurem islamu. Jego twarz, postawa i uśmiech wyrażały jedno: mimo że różnimy się postrzeganiem Boga i wyznawaną wiarą w jej najgłębszej istocie, to ten mały gest modlitewny, choć tylko pozornie podobny, odbierzmy w tym czasie i miejscu jako znak jedności. Wesoło pomachaliśmy do siebie i każdy odszedł w swoją stronę. Jeśli różaniec i Tasbih mogą być znakiem jedności międzyreligijnej, o ile bardziej różaniec może być gestem jedności w naszych domach, kościołach, a przede w nas samych, wielokrotnie pogrążonych w wewnętrznych sprzecznościach.
Dorothy Day, amerykańska dziennikarka, rewolucyjna działaczka społeczna, kandydatka na ołtarze,wypowiedziała słowa, będące kluczem do zrozumienia modlitwy różańcowej. Uważa ona, że nie da się go oderwać od kontekstu miłości: „Jeśli kochamy, jesteśmy nachalni. Naszą miłość powtarzamy jak zdrowaśki różańca”.To miłość zawiera w sobie te wszystkie przestrzenie, których w modlitwie różańcowej doświadczyłam: spotkanie, prostota, ubóstwo, jedność, zaufanie. Modlitwa różańcowa ma tą samą właściwość jak miłość: nie wymaga specjalnych okoliczności, przygotowań ani klimatu. Jedyne, czego wymaga, to decyzji, aby rozpocząć, i wytrwania mimo wszelkich przeciwności.