Abraham – wydaje się, że najstarsza z postaci, do której potrafimy się odwołać, żeby umieścić wydarzenia w czasie – żył około 1800–1750 lat przed Chrystusem. Tę datę warto zapamiętać, żeby zrozumieć, jakiego świata będziemy dotykać. Spotkamy ludzi, których od Abrahama dzieliło tyle czasu, co nas od Jezusa, a ślady ich cywilizacji przetrwały aż po XXI wiek. Jesteśmy około trzech i pół tysiąca lat przed Chrystusem wśród ludzi kultury pucharów lejkowatych. Piramida Cheopsa w Gizie powstanie tysiąc lat później.
Cóż to za puchary?
Tak stare kultury, odkrywane przez archeologów, mają to do siebie, że nie pozostawiły po sobie śladów pisanych: nie wiemy więc, jak nazywali sami siebie. Żeby nie pogubić się w ich gąszczu, archeolodzy nadają im imiona – na przykład od kształtu naczyń, który był najbardziej charakterystyczny lub od miejsca, w którym dana kultura została zidentyfikowana. To dlatego kulturę, która wykształciła się na Kujawach i w Wielkopolsce około 4 tys. lat przed Chrystusem, a potem stopniowo zajmowała coraz większe tereny, nazywamy kulturą pucharów lejkowatych: robione przez nich gliniane garnki najczęściej miały charakterystyczny kształt z szerokim, rozszerzającym się kołnierzem. Innymi słowy, przypominały kształtem lejek. Pewnie się wówczas nie spodziewali, że właśnie to stanie się dla nich najbardziej charakterystyczne – zwłaszcza że swoją potęgę demonstrowali w dużo bardziej spektakularny sposób.
Megality, piramidy
Dziś to miejsce trudno znaleźć na mapie. Do Wietrzychowic doprowadzi jeszcze nawigacja, o dojazd do Sarnowa trzeba pytać miejscowych. Nie ma wokół żadnego płotu, nikt nie pobiera pieniędzy za bilety, trudno spotkać jakiegokolwiek turystę. Kto odważny, może nawet odwiedzić to miejsce w środku nocy i podziwiać je w świetle księżyca. To groby, które mają pięć i pół tysiąca lat i są starsze od Abrahama tak, jak my starsi jesteśmy od Jezusa – groby potocznie nazywane są piramidami, choć tych egipskich nie przypominają. Nie znaczy to jednak, że robią mniejsze wrażenie. Wznosili je właśnie ludzie z kultury pucharów lejkowatych.
Kto nie wie, jaka w nich się kryje tajemnica, może nawet wzruszyć ramionami – ot, nasyp ziemi. Ten nasyp jednak ma charakterystyczny kształt wydłużonego trapezu. Wysoki na trzy, cztery metry ciągnie się w las aż 150 metrów, stopniowo tracąc na wysokości. Archeolodzy policzyli. Żeby zbudować jeden taki, trzeba było zużyć 600 ton ziemi i 400 ton kamieni, którymi obłożony jest nasyp. Tę ziemię trzeba było przywieźć. Kamienie również najpierw trzeba było znaleźć, wykopać, przetransportować na miejsce, a potem misternie ułożyć – od największych w czole nasypu po mniejsze na krańcu. To wymagało nie tylko siły fizycznej. Wymagało świetnego planu. Wymagało organizacji pracy. Wymagało narzędzi. Wymagało wiedzy astronomicznej, bo wszystkie takie nasypy są ułożone na osi wschód–zachód. Wymagało wreszcie – i nie jest to najmniej znaczące, choć najtrudniejsze dziś do odczytania – motywacji. Po co tyle wysiłku, po co tyle czasu i pracy? Żeby w jednym, ogromnym grobowcu pochować jednego tylko człowieka? Zasłużonego zapewne, może wodza, może szamana, ale wcale nie jedynego na pokolenie, bo takich grobowców w jednym miejscu zachowało się do naszych czasów nawet kilkanaście, nie licząc tych, które w XIX w. zostały zniszczone, bo kamienie przydawały się ludziom na fundamenty domów.
Przypomnijmy: ten plan, organizacja pracy, narzędzia, wiedza i motywacja rodziły się wśród ludzi z epoki kamienia – tych, których z taką lekkością nazywamy prymitywnymi…
Jeszcze kilkaset stanowisk tej kultury, rozpoznanych na zdjęciach lotniczych, kryje się na terenie gmin Kleczew, Wilczyn i Ślesin – dziś rosną na nich lasy, może kiedyś uda się zbadać je dokładnie.
Zajrzeć do środka
Bądźmy uczciwi: nie od razu ten swój Kraków zbudowali. Dobrych pięć wieków nawet mogło minąć, zanim lud, który tu powstał, postanowił (i potrafił?) w taki właśnie sposób chować niektórych swoich zmarłych. Kto wie – może wierzyli, że na coś takie właśnie groby po śmierci zmarłym się przydają? A może zależało im na tym, żeby sąsiadom i ewentualnym wrogom dać czytelny sygnał, jak są potężni i świetnie zorganizowani, skoro ich stać na takie przedsięwzięcie? Tego się nie dowiemy.
Wiemy za to, że podczas pierwszych ich badań, jeszcze w latach 30. XX w. prof. Konrad Jażdżewski określił czas powstania odkrytych przez siebie grobowców-megalitów na około 3700–3300 rok przed Chrystusem. Późniejsze badania prowadzone metodą węgla C14 potwierdziły, że pochowane w nich szczątki pochodzą z połowy czwartego tysiąclecia przed naszą erą.
Jak wygląda taki grób w środku? Nie jest wcale pusty. To, czego nie widać, to przede wszystkim świątynia grobowa w czole nasypu – puste pomieszczenie podtrzymywane na drewnianej konstrukcji z klepiskiem z wypalonej gliny i jamą, w której znajdowano resztki węgla drzewnego. To znak, że ludzie żyjący tu wracali, żeby palić ogień, być może składać ofiary. I nie wracali tylko przez chwilę – przebudowy czy remontów owych świątyń dokonywano nawet trzysta lat po pochówku (tak jak my dbamy dziś o zabytki z czasów króla Jana III Sobieskiego czy Augusta Mocnego). Trudno o bardziej wyraźny dowód na to, że nie były to miejsca przypadkowe, ale że pełniły w kulturze ważną rolę.
Dopiero za ową świątynią znajdował się przykryty ziemią właściwy grób: ciało ułożone podobnie jak cały nasyp na osi wschód–zachód, obwarowane kamieniami lub złożone na kamiennym bruku, z ubogim wyposażeniem – ot, jakiś topór albo sztylet, to wszystko.
Blondynka o startych zębach
Zostawmy groby, chodźmy do żywych ludzi. Jak wyglądali? Czy można się tego dowiedzieć? Wyglądu mężczyzny nie udało się zrekonstruować, żadna z czaszek nie zachowała się na tyle dobrze. Ale jest czaszka kobiety, znaleziona w miejscowości Osłonki, między Włocławkiem a Radziejowem. Pracownicy Zakładu Medycyny Sądowej wraz z antropologami i innymi naukowcami na jej podstawie odtworzyli wygląd kobiety. I znów sypią się nam stereotypy: kobieta w niczym nie przypomina „dzikusów” czy „jaskiniowców” z naszych bajek. Jest jasnooką blondynką. Może z profilu nie wygląda współcześnie, ma stosunkowo płaski nos i mocno wysunięty podbródek, ale już oglądana en face nie rzucałaby się specjalnie w oczy na naszej ulicy – może i szczękę ma ciut szeroką, ale w zasadzie całkiem ładna pani.
Kiedy umarła, miała około 30–40 lat, a więc zbliżała się do starości. Nie była wysoka, mogła mierzyć nieco ponad 140 cm – to będzie standardowy wzrost człowieka jeszcze przez długie tysiące lat. I, co charakterystyczne, miała bardzo starte zęby. Archeolodzy nazywają to „narzędziowym zużyciem”, bo występuje tam, gdzie ludzie używają zębów jako narzędzi przy pracy (dziś takie narzędziowe zużycie obserwuje się jeszcze u Eskimosów).
Rolnicy idą w świat
Jak pracowali? To kolejny fenomen tych ludzi – to dzięki nim na naszych ziemiach pojawiło się i rozpowszechniło rolnictwo. Oni jako pierwsi wymyślili, że pole zaorać można za pomocą radła zaprzężonego w woły, a przez to mogli uprawiać coraz większe pola. Co więcej, wołów (świadomie już wówczas kastrowanych!) używali również do transportu. I choć w szkole uczono nas, że czterokołowe wozy pojawiły się kilka wieków później w Azji, ślady pozostawione przez ludzi kultury pucharów lejkowatych zadają kłam wcześniejszym teoriom.
Byli zdolni – i mobilni. Potrafili uprawiać i lekkie, i bogate ziemie. Domy budowali z wbitych w ziemię pali ze ścianami z plecionki, dzięki czemu były lekkie i mobilne – dlatego osady zwykle istniały krótko i były przenoszone w inne miejsce. Dzięki temu w czasach, kiedy nie były znane zaawansowane metody użyźniania pól łatwo mogli iść tam, gdzie ziemia nie była wyjałowiona. Oprócz tego, co potrzebne im było do jedzenia, leczenia i dla zwierząt uprawiali również rośliny, traktowane zapewne jako magiczne – na przykład mak. Mak musieli lubić szczególnie, bo nawet naczynia zaczęli lepić w kształcie makówki i stosunkowo często właśnie te wkładali zmarłym do grobów.
Samochód na glinie
Skoro o naczyniach mowa, wyobraźmy sobie: jasnowłosa, niebieskooka kobieta, drobna i nieco już wiekowa siedzi sobie na progu domu. Słońce wygrzewa jej stare, czterdziestoletnie kości, a ona lepi naczynie z gliny. Najpierw wyrabia ją, żeby poddawała się dłoniom, potem formuje dno, wreszcie pasek po pasku przykleja coraz wyżej, starając się nadać naczyniu modny kształt, żeby nie zwężało się ku górze. Udało się. Teraz jeszcze krzemienny rysik, żeby naczynie ozdobić. Kobieta rozgląda się dookoła. A może narysować to, co jest dookoła? Drzewo. Szachownica pól. I wóz z zaprzężonymi zwierzętami. Gotowe, można naczynie wkładać do ogniska i wypalać, by służyło przez długie lata.
Nie wiemy, czy tak to właśnie wyglądało. Zapewne ktoś, kto rysował na glinianym naczyniu, nie miał pojęcia, że jego dzieło przetrwa blisko pięć tysięcy lat, że dla ludzi w czasach dla niego niewyobrażalnych będą najstarszym na świecie wizerunkiem wozu.
A tak właśnie jest. Tak zwana waza z Bronocic to nieduży garnek, który jest swoistym „listem z przeszłości” – listem o codziennym życiu ludzi z kultury pucharów lejkowatych. Wóz wprawdzie przedstawiony jest w widoku z góry, z kołami rozłożonymi na boki, ale to, czym jest, nie budzi wątpliwości. To dowód nie tylko na to, że były już wówczas tutaj czterokołowe zaprzęgi, ale i na to, że wokół osad nie były wyłącznie lasy – musiały być również i drogi. Co więcej: zanim zaczniemy z góry patrzeć na „dzikich ludzi” z czasów dwa tysiące lat przed Abrahamem, pomyślmy, że nic nowego nie wymyśliliśmy: nasze samochody mają wciąż taką samą konstrukcję i tylko technicznie zdołaliśmy nieco ją ulepszyć. Czyż to nie jest piękna lekcja pokory?