Monika Białkowska: Wreszcie mi się udało tu księdza ściągnąć! I jak się księdzu Biskupin podobał?
Ks. Henryk Seweryniak: Ba! Zawsze mnie zachwycają takie muzea z ludzką twarzą. Pierwszym moim odkryciem takiego właśnie muzeum było jerozolimskie Yad Vashem. Potem zresztą na tej samej zasadzie zbudowano również warszawskie Polin. Chodziło o to, żeby nie mówić tylko o ciemnej karcie Holokaustu w historii Żydów, ale pokazać ich życie: że żyli, kochali się, handlowali, szyli świetne ubrania, mieli znakomite piosenki. Na to liczyłem, wybierając się pierwszy raz w życiu do Biskupina. Że idąc przez historię, nie będę spotykał tylko królów i możnych tego świata, ale zwyczajnych ludzi w ich zwyczajnym życiu.
MB: Nie zapytam, czy się udało, bo przecież wiem! Na średniowiecznej, gościnnej wystawie z Ostrowa Lednickiego widzieliśmy łyżkę. Ktoś ją zrobił dla siebie z jednego kawałka drewna. Na dodatek tak, że wyglądała jak kaczka! Na samym Ostrowie Lednickim jest inna, w kształcie niedźwiedzia, a niedźwiedź ma nawet oczy z nabitych ćwieków. Zachwyca mnie taka pieczołowitość, wkładana w przedmioty codziennego użytku.
HS: Ale to się nie w średniowieczu przecież zrodziło! W Biskupinie w grodzie łużyckim masz ludzi, którym się chciało robić gliniane grzechotki albo również z gliny butelki do karmienia dzieci. To jest nasza ludzka codzienność sprzed tysięcy lat, pośród której mogę chodzić i po prostu się nią cieszyć. A kiedy jeszcze na dodatek spotykam tam współczesnych ludzi, którzy są pasjonatami, którzy nie są po prostu przewodnikami, ale świadkami, rekonstruktorami, którzy mają ogromną wiedzę i chcą się nią dzielić – to jak to wyjeżdżać?
MB: W osadzie neolitycznej, przy domu pierwszych rolników z czasów jakieś 2 tysiące lat przed Abrahamem spotkaliśmy tę fantastyczną parę. Wiedziałam wcześniej, że z pokrzyw można było wydobywać włókna, wiedziałam, że robiono z nich sieci – ale nie miałam pojęcia, że można było z nich tkać ubrania! I że jeszcze do I wojny światowej wykorzystywano ich włókna w produkcji przemysłowej… A wystarczyło tylko zatrzymać się i zapytać pana, który kawałkiem kija rozbijał ułożone na kamieniu zielone pędy… Pamiętam, jak kiedyś oprowadzałam tam czasem wycieczki dzieciaków, to największą satysfakcję miałam, kiedy nie mówiły „ojej, proszę pani, jakie to stare!”, ale kiedy stawały zdumione: „proszę pani, ale oni musieli być mądrzy!”. Byli mądrzy. Wpadali na takie rozwiązania, które my tylko trochę ulepszamy, znajdujemy inne materiały. Ot, cała nasza mądrość. Internet i plastik.
HS: Mnie zachwycił dziegieć. Nigdy nie wiedziałem, co to jest takiego – poza przysłowiem, że może zepsuć beczkę miodu. A tu się nagle dowiaduję, że niekoniecznie zepsuje, bo gorzki jest tylko dziegieć fałszowany. A ten prawdziwy służył i jako klej, i jako impregnat, i jako uszczelniacz, i jako łuczywo, i jako lek dla ludzi i dla zwierząt, i jako smar, i pułapka na ptaki. Jaki cudowny materiał! Z czego oni go robili? Z kory?
MB: Z kory brzozowej. Taką korę trzeba było zamknąć w glinianym naczyniu i poddać destylacji: podgrzewać do bardzo wysokiej temperatury, aż zacznie się z niej wydobywać i wypływać do ułożonego niżej drugiego naczynia produkt destylacji, czyli dziegieć właśnie. To dziś prosto brzmi, ale produkcja dziegciu była pilnie strzeżoną tajemnicą. Kto ją znał, miał skarb w ręku!
HS: Ale pomyśl, jak oni na to wpadli! Ktoś musiał być pierwszy!
MB: Akurat dziegieć jest bardzo stary, też tysiące lat starszy od Abrahama. A przecież wpadli też na to, żeby wiązać narzędzia z trzonkiem zwierzęcymi ścięgnami – bo są elastyczne, a kiedy wyschną, skurczą się i będą świetnie trzymać. Wymyślili też kiedyś, że wypalona glina będzie szczelna i stanie się doskonałym naczyniem. Coś, co wyglądało jak błoto plus ognisko – i mamy początek tego, co dziś jest piękną ceramiką… Geniusze!
HS: W młodszych czasach też jest ciekawie. Gród łużycki powstał jakieś 750 lat przed Chrystusem.
MB: Brzmi abstrakcyjnie. Ale w tym czasie na południowym wschodzie przemawia prorok Izajasz. W tym czasie powstają greckie polis. I mniej więcej wtedy – jak mówi legenda – powstaje Rzym. Ludzie z tej ziemi w niczym nie ustępują tamtym pod względem organizacji. Mają mniej szczęścia, bo tu nie ma kamienia na budowę, jest tylko drewno. Tamte kamienie przetrwają, tu drewno zgnije na podmokłym terenie po kilkudziesięciu latach i tonący gród będą musieli opuścić.
HS: Pod względem organizacji zdecydowanie tamtym nie ustępowali. Zadziwiająca jest też ta równość. Nie widać w żadnej z chat śladów po bogactwie, po jakiejś kaście ludzi lepiej sytuowanych. Jakby wszyscy ludzie byli równi i jakby to było zaplanowane już na etapie budowy, skoro żaden z domów nie jest ani większy, ani nawet inaczej rozplanowany. Dlaczego właśnie tak?
MB: Nie wiem. Chyba nikt nie wie. Archeolodzy odpowiedzą na pytanie „co”. Jak skorzystają z archeologii eksperymentalnej, dojdą do tego „jak”. Ale na pytanie „dlaczego” zawsze jest najtrudniej odpowiedzieć, jak nie ma źródeł pisanych. Można snuć hipotezy ze świadomością, że są równie wiarygodne, jak bajki.
HS: A taki pan Tomasz, który tam lepi garnki, to właśnie to „jak” jednak znajduje… Przepiękne są te jego naczynia, wszystkie na wzór znalezionych na wykopaliskach. Kto by pomyślał, że możemy dziś wziąć do ręki misę ze sceną polowania na jelenie – dokładnie taką samą, jaką ktoś kiedyś w tym miejscu zrobił prawie 3 tysiące lat temu! Przecież to jest polskie Lascaux!
MB: Oj, nie przesadzałabym – Lascaux to jednak jakieś 19–17 tysięcy lat temu było. Tyle nasze jelenie biskupińskie nie mają. Ale to fakt, że robią wrażenie. Zwłaszcza jak człowiek wie, że przecież wtedy nie było jeszcze koła garncarskiego. Że takie naczynia trzeba było lepić, misternie doklejając wałeczek do wałeczka, coraz wyżej i wyżej – a potem starannie wygładzać tak, żeby się nie zniszczyło. I potem po wypaleniu kamykiem szlifować, żeby glina była gładka w dotyku.
HS: Ale to kiedyś tak robiono, a teraz?
MB: A teraz nadal wypala się naczynia w ognisku, żeby były czarne. I nadal szlifuje się je kamykiem. Jak ktoś to robi przez lata, to się mu ścierają linie papilarne. Taka mała rekonstrukcja historyczna przy okazji…
HS: I zobacz, czy to nie piękna myśl na wakacje? Jakie to jest ważne, żeby docenić i pokochać codzienność. Żeby ją zauważyć w ogóle i dostrzec jej smak! Nie wiadomo przecież, co z niej dla przyszłych pokoleń zostanie. Taka pięknie i świadomie kształtowana codzienność to jest coś bardzo ważnego. Może nawet kolejna cnota do naszego katalogu? A gdy do tego dodasz jeszcze wizytę u 100-letniego pana Kazimierza, który trwa na swoim gospodarstwie w Gąsawie jak wielki, zraniony dąb? A dalej odwiedziny w cudownym drewnianym kościele w Gąsawie, gdzie o 11.00 grupa kobiet w maseczkach adoruje Najświętszy Sakrament? I na koniec zachwycające średniowieczne personifikacje cnót i przywar na kolumnach w kościele w Strzelnie, w piątkowy wieczór niemal po brzegi wypełnionym ludźmi? Czego jeszcze trzeba podczas takiej wakacyjnej „jednodniówki”?