– Zaczęliśmy strzelać, jak mieliśmy jeden łuk, trzy strzały i sześciu chętnych. W tej chwili każdy z nas ma po sześć łuków i kilka kompletów strzał – mówi Leszek Jęczkowski z Koszalińskiej Kompanii Rycerskiej. – Nie sądziłem, że to się kiedyś tak rozwinie, że będziemy wynajmować salę na Gildię Rycerską, a na ponad hektarowym terenie powstanie Park Robin Hooda ze strzelnicą łuczniczą – dodaje Krzysztof Brzeziński, Seneszal Bractwa, a więc pierwszy po Mistrzu Bractwa.
Wyszli z lasu
Koszalińska Kompania Rycerska zrzesza około 35 osób, w tym braci, siostry, kompanów i przyjaciół bractwa. – „Pod bronią” funkcjonuje dziś około 20 osób – mówi Leszek Jęczkowski, który to bractwo współtworzy od 15 lat. Stowarzyszenie prowadzi Gildię Rycerską, gdzie prowadzone są warsztaty z łucznictwa tradycyjnego, szermierki dawnej i tańca średniowiecznego. Na 180 metrach kwadratowych od siedmiu miesięcy trenuje po kilkadziesiąt osób. – Można się tu nauczyć fechtunku, na początku spróbować swoich sił na bezpieczne miecze, a z czasem w zbroi uczyć się walki ze stalowymi mieczami – dopowiada Krzysztof Brzeziński. Działa tu również klub gier planszowych. Zajęcia z łucznictwa tradycyjnego odbywają się nie tylko w siedzibie bractwa, ale także w Parku Robin Hooda. To z inicjatywy Koszalińskiej Kompanii Rycerskiej w ubiegłym roku wydzielony został teren, gdzie znajduje się strzelnica z torem łuczniczym o długości 70 m oraz torem dla dzieci na 20 m. Wiele osób przychodzi z własnymi łukami: bloczkowymi, tradycyjnymi i sportowymi. Do tej pory musieli trenować w lesie, a teraz mają profesjonalny tor. W ramach programu miejskiego „Bezpieczne wakacje” przewinęło się 1500 dzieci. – Od nas wynoszą nie tylko wiedzę historyczną, ale także opowieści o rycerzach, zasady honoru – wyjaśnia Seneszal. Członkowie bractwa biorą też udział w różnych akcjach charytatywnych. – Powinnością rycerską jest, byśmy angażowali się w pomoc potrzebującym. Można nas spotkać w szpitalach, w hospicjach, zbieramy pieniądze podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – wyjaśnia Leszek Jęczkowski. Występują w turniejach łuczniczych regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych, sięgając czasem po najwyższe laury. – Na wyjazdowych turniejach, jak nas widzieli, to rozkładali ręce i mówili „o nie, znowu przyjechali” – wspomina Brzeziński. Był najlepszym łucznikiem koszalińskiej kompanii przez ponad 10 lat. – Ale łucznictwo jest coraz bardziej popularne, technologia poszła do przodu, mniej przypadkowe są strzały i łuki. Dlatego podczas turniejów jest znacznie większa konkurencja – tłumaczy.
Weź dwie garście tego, ugotuj długo
– Kiedy zaczynaliśmy, wielu z nas kombinerkami próbowało montować sobie zbroje – wspomina Leszek Jęczkowski. Dziś zbroje kupują, często od kolegów, którzy poza udziałem w turniejach prowadzą własne warsztaty, kuźnie. Zasada jest taka, żeby maksymalnie wiernie odtwarzać stroje, które były dawniej, a jeżeli chodzi o uzbrojenie, to oprócz wyglądu ważne jest też bezpieczeństwo, stąd zdają się na profesjonalistów. I tak dziś przy wejściu do Gildii Rycerskiej wyeksponowanych jest kilka kompletów opancerzenia. Są m.in. miecze, hełmy, naramienniki, kolczugi (ważące około 10 kg), kirysy (część osłaniająca korpus), płaty i brygantyny (skórzane lub ze szlachetnego materiału kamizelki z przynitowanymi od wewnątrz płytkami metalowymi), nagolenniki (chroniące łydki rycerzy) oraz ręce płytowe (wykonane ze stali trzyczęściowe osłony rąk). Zbroja waży około 25 kg, a hełm około czterech. Strój łucznika jest lżejszy, waży około 15 kg. Inscenizacje trwają od godziny do dwóch. Muszą więc wytrzymać tyle czasu w tych strojach i z bronią. – Polska słynie dziś z bardzo dobrych płatnerzy, którzy wyrabiają pancerze i uzbrojenie, ale czas oczekiwania na zbroję wynosi dwa lata – mówi Krzysztof Brzeziński i dodaje, że cena może sięgać nawet do 10 tys. złotych – dodaje. Pozostałą część strojów członkowie bractwa szyją sobie sami – suknie, bieliznę, nawet szaty wierzchnie. Bogusława Deryło w koszalińskim bractwie jest już siedem lat i to do jej obowiązków należy, żeby wszyscy byli ubrani zgodnie z wiedzą na temat ubiorów średniowiecznych. Jest historykiem, więc łatwiej jej zgłębiać wiedzę z prac naukowych, chociaż przyznaje, że do dziś jednym z problemów jest ustalenie chociażby koloru ubrań. – Sposób barwienia tkanin był inny niż dziś, a przepisy, które się zachowały, brzmią „weź dwie garście tego, ugotuj długo”, „mocz 9 miesięcy albo 9 tygodni, żeby nabrało koloru” – opowiada Sukiennik Bractwa. Są wśród rekonstruktorów osoby, które stosują średniowieczne przepisy na farbowanie tkanin i szyją je ręcznie. Niektóre kobiety nauczyły się prząść i to za pomocą kądzieli. Są też osoby, które tkają ręcznie len i wełnę. Jednak większość ma ubrania szyte z materiałów kupionych w sklepach, ponieważ te tkane ręcznie są znacznie droższe. Za pół metra wełny trzeba zapłacić minimum 150 zł. A tych elementów stroju jest kilka. Podstawą ubioru damskiego była lniana koszula na ramiączkach lub z długim rękawem, sięgająca do połowy łydki. Następnie pani Bogusława pokazuje nogawiczki, szyte najczęściej z wełny, przypominające dzisiejsze podkolanówki, które przymocowywane były do nóg skórzanymi lub materiałowymi paskami. Ma też ciżemki z wydłużonymi noskami. Nabyła je podczas jednej z imprez historycznych. To wydatek minimum 300 zł, w zależności od ilości zdobień i zużytej skóry. Na koszulę nakładano suknię, najczęściej wełnianą bądź lnianą. Pani Bogusława pokazuje swoją, którą uszyła dla niej mama, poświęcając na to ponad tydzień. Brązowa lniana suknia składa się z dwóch części i wszytych u dołu ośmiu klinów. Ma też boczne sznurowania. – Żadne wykroje się nie zachowały, „Burdy” nie było w średniowieczu, a na malarstwie szwów nie widać. Stąd mamy trudność dziś, by te kroje odtworzyć – wyjaśnia pani Deryło.
Chętnie wtedy umieram
– Jak przymierzyłem kaptur kolczy na głowę, to stwierdziłem, że jestem na swoim miejscu – opowiada Leszek Jęczkowski, na co dzień dyrektor Publicznego Ośrodka Adopcyjnego w Koszalinie. To w bractwie nauczył się strzelać z łuku, osiągając dziś świetne wyniki podczas turniejów. – Najpierw wciągnęły mnie książki o historii, ale czym innym jest czytać o bitwie, a czym innym włożyć hełm, zbroję, chwycić łuk i zacząć odtwarzać. To jest dotykanie historii sobą – wyjaśnia. – Kiedy w tej ciężkiej zbroi stoję na jakiś murach w Drahimiu, Słupsku czy Malborku, jest ciemno, są dymy, wrzask innych ludzi szturmujących z mieczami te mury, to nagle odczuwam jakieś przeniesienie w czasie – opowiada. Członkowie bractwa od lat uczestniczą w inscenizacji bitwy pod Grunwaldem. Bractwo koszalińskie przypisane jest do Chorągwi Nadreńskiej, która w tym roku liczyła 130 osób. Rekonstruktorzy przez pięć dni nocują w namiotach, przebierają się w stroje średniowieczne, trenują, walczą, prowadzą turnieje, a posiłki gotują na ogniu i spożywają je, używając glinianych dzbanków oraz mis i drewnianych łyżek. W namiotach mogą mieć śpiwory, dmuchane materace czy latarki, ale na zewnątrz wszystko musi być stylizowane na średniowiecze. Pani Bogusława podczas bitwy jest osobą roznoszącą rycerzom wodę. – To wspaniały dla mnie czas, bo tam skupiamy się na życiu codziennym, wyłączamy telefony komórkowe, nie mamy dostępu do informacji z kraju i ze świata – przekonuje Deryło, która zawodowo związana jest z Archiwum Państwowym w Koszalinie. Dla niej bycie w bractwie to sposób na spędzanie wolnego czasu. Poświęca go na czytanie książek i zgłębianie wiedzy na temat ubioru, dodatków czy biżuterii w średniowieczu. – Jedni chodzą na siłownię, inni z kijkami czy na gokarty, a my zbieramy się tutaj na treningi, ale i też towarzysko – dodaje. Mówi, że często całe rodziny są członkami bractw i na pola grunwaldzkie przyjeżdżają z dziećmi. – W tym roku najbardziej mnie zachwycili młodzi ludzie, którzy przyjechali z niemowlakiem. Mieli dla niego specjalny drewniany średniowieczny wózeczek, wyścielony baranicą – opowiada Sukiennik. Tylko w ich chorągwi dzieci było kilkanaście. A najstarsi rekonstruktorzy mają i 70 lat. Leszek Jęczkowski pod Grunwaldem wciela się w jednego z Krzyżaków. Należy do oddziału zaciężnych łuczników, któremu dowodzi Małgorzata Falkowska „Fargo”. To wśród dowódców dwudziestu chorągwi, zarówno polsko-litewskich, jak i krzyżackich, jedyna kobieta. – Chętnie wtedy umieram. Nawet tego pilnuję, żebym umarł, bo cieszę się, że Polacy wygrali w 1410 r. – śmieje się Jęczkowski. I dodaje, że to fajna zabawa, ale i spotkanie nietuzinkowych ludzi. – W czasach obowiązywania różnego rodzaju umów, także przedwstępnych, kar z tytułu odstąpienia od umowy, tu wystarczy tylko dać słowo – wyjaśnia. – Mówię komuś, że jest potrzebny ze swoimi ludźmi za rok w konkretnym miejscu i czasie. I oni po prostu są. To jest kwestia honoru. Dotrzymywanie słowa to naczelna zasada rycerska – dopowiada. Na inscenizację bitwy pod Grunwaldem przybywa nawet 100 tys. osób. Na pola, gdzie nie ma nic, przybywa tyle ludzi, ile zamieszkuje średniej wielkości miasto. Samych odtwórców jest kilka tysięcy. Dla Krzysztofa Brzezińskiego, który był tam już kilkanaście razy, sama inscenizacja bitwy nie jest już celem wyjazdu na Grunwald. Dużo ciekawsze są dla niego turnieje, obozowiska rekonstruktorów. Lubi się sprawdzać, konkurując z innymi osobami. Frajdę sprawia mu też gotowanie na ogniskach, by nakarmić cały obóz, a przyznaje, że sięga po przepisy średniowieczne. Mówi, że te potrawy potrafią zaskoczyć smakiem, dlatego radzi najpierw je zrobić w małych ilościach, żeby sprawdzić przepis. – W kucharskich książkach średniowiecznych nie było napisane, ile czego trzeba dawać. I na dodatek niektóre rzeczy są dziwne dla nas, np. robienie wywaru z mięs różnych gatunków zwierząt, bez spożywania tego mięsa – opowiada pan Krzysztof, którego ostatnim odkryciem było zestawienie kapusty z szafranem. – To droga przyprawa, bo kosztuje tyle samo w wadze co złoto. Mało jej używamy, a ona nie tylko dodaje koloru potrawie, ale pogłębia smak – tłumaczy. Wspomina, że kiedyś gotował na trzech ogniskach dla 120 osób. Nic nie pamięta z tego wydarzenia, bo trzy dni widział tylko dym i ognisko.
Łatwiej wylecieć, jak się dostać
Żeby należeć do bractwa, trzeba respektować regułę rycerską, mieć pewien system wartości. – U nas trudniej się dostać do bractwa, niż z niego wylecieć – dodaje ze śmiechem pan Leszek. Jedna z zasad brzmi: „Komu więcej poruczono, od tego więcej wymagać będą”. W bractwie więcej pracy i odpowiedzialności mają osoby, które pełnią jakieś funkcje. A osoby chcące wstąpić do stowarzyszenia muszą otrzymać poparcie trzech osób, które są pełnoprawnymi braćmi lub siostrami. Gdy kandydat uzyska takie poparcie, przedstawiany jest Mistrzowi i trafia do tzw. nowicjatu, który trwa minimum pół roku. W tym czasie nowicjusz nie mając żadnych obowiązków, może z bractwem jeździć na imprezy rekonstrukcyjne, kompletować strój. On przygląda się bractwu, a bractwo jemu. Po otrzymaniu zgody na włączenie do kompanii rycerskiej, składa na ręce Mistrza przysięgę.
Zarówno pan Leszek jak i pan Krzysztof w odtwórstwie średniowiecza najbardziej lubią łucznictwo tradycyjne, gdzie strzela się bardziej intuicyjnie, nie ma celowników i przeciwwag w łuku. – Tu jest łucznik i oko, a wygrywa ten, kto bliżej środka – wyjaśnia pan Leszek. – To fantastyczny sport i przyjemność, kiedy się strzela dla samego strzelania. To przede wszystkim mierzenie się z samym sobą, ale także ze stresem i przeciwnikiem – wyjaśnia Jęczkowski. Zgodnie też przyznają, że najbardziej cenią sobie spotkania z ludźmi poznanymi dzięki tej pasji. – Bractwo wychodzi poza zbroję, poza zabawę w średniowiecze. Tu tworzą się przyjaźnie – dodaje.