Film Hakowanie świata (The Great Hack) skończyłem oglądać w podmiejskim autobusie. Gdy podniosłem głowę z nad ekranu telefonu, z przerażeniem stwierdziłem, że wszyscy poza kierowcą byli bardziej lub mniej zajęci swoimi smartfonami – jedni, jak ja, nadrabiali zaległości w serialach, inni ruchem palca od góry do dołu lub na boki przeglądali bieżące informacje, randkowali albo robili zakupy. Czyli powiększali bazę danych o nas, które wielkie korporacje wykorzystują do niejasnych celów. Brzmi jak teoria spiskowa? Niestety tak, ale obejrzany przeze mnie film tylko ją potwierdza (podobnie jak dziesiątki „nudnych” naukowych publikacji).
Dane jak bumerang
Nie jest to kryminalna bomba czy też trzymający w napięciu dreszczowiec, z których słyną produkcje Netflixa czy HBO, nawet dokumentalne. Akcja jest spokojna, wyważona, ale mimo to z każdą minutą chce się wiedzieć, jak zakończy się sprawa profesora, który wpada na pomysł, by uzyskać od firmy zbierającej nasze dane w internecie wiedzę, co się z tymi danymi stało. Przecież powinno to być jakby proste, skoro wchodząc na każdą stronę internetową, klikamy (i przyznajmy się, nigdy nie czytamy) te wyskakujące komunikaty o polityce prywatności i ciasteczkach, i RODO, gdzie mamy napisane, kto co gdzie gromadzi i jak je usunąć. To jednak dość świeże rozwiązania, dodajmy, że raczej ograniczone do obszaru UE, która w zeszłym roku wprowadziła restrykcyjne przepisy w sprawie danych osobowych. Hakowanie świata mówi jednak o wcześniejszym okresie, w którym rewolucja cyfrowa przeniosła korzystanie z internetu z laptopów do telefonów. To także moment, w którym zaczynają rozwijać się tak zwane portale społecznościowe. Twórcy Facebooka czy Google’a to już nie grupa studentów tworzących w garażu stronę internetową, która ma łączyć ludzi. To poważni biznesmeni, miliarderzy, którzy poprzez narzędzie, jakie stworzyli, mogą być ponad rządami supermocarstw. Groteskowo wygląda przesłuchanie Marka Zuckerberga, który odpowiadając przed komisją Kongresu, stwierdza, że wyciek danych z Facebooka to tylko przeoczenie i teraz portal wszystko naprawi. Właśnie nie – dzięki niemu już zmieniło się oblicze świata, i to nie tylko w naszych osobistych relacjach, ale też mechanizmy polityki.
Warto zrobić sobie takie korepetycje z demokracji przed wyborami w Polsce, które już za miesiąc. Dzięki profesorowi szukającemu swoich danych trafiamy na różne aspekty afery związanej z firmą Cambridge Analitica. Pozyskiwała ona dane o użytkownikach m.in. Facebooka, by odpowiednio ustawiać reklamy dla sztabów wyborczych w wielu krajach – najbardziej spektakularne kampanie to wybory prezydenckie w USA i referendum w sprawie brexitu. Najlepiej obrazuje ten proces przykład podany w filmie – jak bumerang (choć często nie w pełni świadomie) wysyłamy w sieci dane o nas (o tym, jak spędzamy czas, co lubimy, czego się boimy, jakie są nasze zainteresowania, co chcemy zakupić, gdzie mamy konto w banku i ile ich mamy, nie mówiąc już o tym, jak wyglądamy). Jedna osoba potrafi dostarczyć firmie zbierającej dane tysiące informacji na nasz temat. Ten, kto przechwyci te dane, odsyła nam spersonalizowane reklamy, odpowiadające naszym oczekiwaniom. Ile razy rozmawiając z kimś np. o tym, że chcemy kupić nową pralkę, zauważaliśmy ze zdumieniem w internecie wyświetlające się reklamy maszyn do prania. Nie inaczej jest, kiedy interesujemy się wyborami, przeglądamy wiadomości w internecie, dyskutujemy na forach i w komentarzach.
Jak podkładamy się politykom
Brittany Kaiser, która jest kolejną narratorką filmu, pracowała w Cambridge Analitica, wspierając m.in. kampanię Donalda Trumpa. Gdy zobaczyła, jak mechanizmy wprowadzane przez jej firmę szkodzą demokracji, postanowiła zeznawać przeciwko niej, ujawniając informacje, które jej mocodawcy chcieli zataić (przechwytywanie danych z Facebooka mimo zakazu, tworzenie reklam nieuczciwie wspomagających konkretne sztaby wyborcze). Jej opowieść potwierdza najgorsze obawy: podkładamy się politykom i puszczamy wszelkie mechanizmy obronne, poprzez niewinne wydawałoby się kliknięcia w internecie. Oni z kolei niewielkim kosztem mogą wpłynąć na nasze decyzje wyborcze. Kaiser opowiada o przypadku jednego afrykańskiego kraju, w którym całkowicie zmieniono tendencję wyborczą. Jednak nie uderzając do przekonanych. Przez internet wmówiono tam młodzieży, że aby pokazać środkowy palec politykom, wystarczy nie pójść na wybory. Stymulowano ich filmikami, teledyskami, grafikami, a także stworzoną na potrzeby kampanii społecznością. I ten frekwencyjny trik sprawił, że wybory wygrała partia korzystająca z mechanizmów Cambridge Analitica. Innym sprytnym zabiegiem jest takie obrzydzenie odbiorcom polityki i polityków, że akt wyborczy wydaje się im czymś nie do przejścia. Wtedy władze wybiera tylko twardy elektorat. Fake newsy, oszczerstwa i plotki – to główne narzędzie internetowych propagandystów.
Zdrowy rozsądek przestaje wystarczać
Te dwie narracje splata opowieść Carole Cadwalladr, dziennikarki „Guardiana”, która jako jedna z pierwszych zaczęła pisać o sprawie CA, nie dowierzając, jak wielkie kręgi zatoczyła ta afera. Zwycięskie referendum w sprawie brexitu pokazało jej skalę problemu. Publikacje ujawniające manipulacje przy wyborach w różnych częściach świata ściągnęły na nią i jej redakcje kłopoty: osobiste, bo została szkalowana przez internetowych trolli, do wydawców napływały z kolei groźby i protesty oraz absurdalne żądanie Facebooka, by wstrzymano jedną z publikacji. Jej praca sprawiła jednak, że sprawą zainteresowały się Kongres i Parlament Europejski, powołując komisje, dzięki którym Facebook musiał zapłacić 5 miliardów kary. Wydaje się jednak, że generalnie politycy i prawodawcy nie nadążają za rozwojem technologii i wciąż brakuje mechanizmów, które blokowałyby wykorzystywanie naszych danych cyfrowych do manipulacji. Pozostaje nasz zdrowy rozsądek i dokładne sprawdzanie informacji, co jest coraz trudniejsze wobec całych armii internetowych trolli, które zbroją się szczególnie autorytarne rządy (wiele tropów prowadzi do Rosji czy Chin).
Hakowanie świata
Jako drugi rozdział naszych przedwyborczych korepetycji z demokracji warto obejrzeć miniserial produkcji HBO Na cały głos (The Loudest Voice). Genialną kreację aktorską przedstawił tam Russel Crowe, który wcielił się w demoniczną postać Rogera Ailesa. Był on ultrakonserwatywnym producentem telewizyjnym, w latach 70. i 80. doradcą wizerunkowym prezydentów USA, następnie pracownikiem telewizji, a wreszcie twórcą potęgi telewizji FOX News. Doskonale potrafił wyczuć nastroje Amerykanów, którzy również zaczęli gubić się w rozwoju nowych technologii. A na te niepokoje nie potrzeba niuansów i subtelności, ale odważnych haseł, wywołania skrajnych emocji, nakręcania ich do maksimum (skąd my to znamy?). Wmówić ludziom, że mówi się im to, co inni przed nimi ukrywają, rozbudzenie nadziei na lepsze jutro, wyraziste przekazy i wsparcie polityków z jednej strony sceny politycznej – to przepis na sukces współczesnej telewizji, która przestała zajmować się przekazywaniem informacji (co to za nuda!), a budowaniem spójnej tożsamości jej odbiorców i utwierdzaniem ich w swoich przekonaniach. Rzeczywiście – elity przegapiły moment, w którym coraz bardziej przestały się przebijać ze swoim przekazem do ludzi mieszkających „daleko od szosy” (a w skali Ameryki to miliony ludzi, czytaj: wyborców). Niepotwierdzone informacje, nieoddzielanie informacji od komentarza, dążenie do sensacji to betka. Ailes stworzył medialne imperium, które było przez wiele lat najczęściej oglądalnym medium w USA (świetnie się Państwo domyślają, to w tym czasie, gdy do Białego Domu przeprowadzkę zaplanował Donald Trump). Wystarczył mroczny geniusz Aliesa i wory pieniędzy Ruperta Murdocha. I tu wracamy do hakowania świata, bo przecież telewizja to już medium raczej przestarzałe, choć wciąż rozbudzające emocje. Oni też potrzebowali biura i kilkunastu pracowników, którzy 24 godziny na dobę prowadzili kampanie w internecie, włącznie z tymi najbrudniejszymi, rozprzestrzeniającymi fake newsy i mobilizującymi skrajnych odbiorców. Można śmiało powiedzieć, że w ciągu dwudziestu lat Fox News przeorał świadomość Amerykanów, przede wszystkim podważając wiarygodność mediów zaufanie do i dziennikarzy w ogóle. Bo wszyscy wiedzieli, że Fox nie sprzedaje informacji tylko poglądy. W czasach beznadziei jest to jednak hipnotyzujące, pozorna pewność działa jak narkotyk. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, jak twórca tych konserwatywnych mediów rano z Bogiem na ustach był piewcą wartości tradycyjnej rodziny, a wieczorem wstrętnie wykorzystywał seksualnie swoje pracownice, bezwzględnie je od siebie uzależniając. To jednak przecież dość częste, gdy w grę wchodzą ogromne pieniądze i poczucie nieograniczanej niczym władzy nad innymi.
Kto zda, kto obleje
Egzamin z naszych korepetycji będziemy mogli zdać już 13 października. Sprawdźmy wcześniej, jak często w swoich wyborach opieramy się na popularnych informacjach, choć z niepewnego źródła. Ile razy z kolei czytamy programy wyborcze polityków? Jak często powtarzamy, że polityka to tylko sam brud i kogokolwiek się wybierze, to będzie on żerował jedynie na naszych pieniądzach, więc może w ogóle nie warto wybierać się na wybory. To już może świadczyć, że dotarł do nas przekaz zręcznie wygenerowany w mrocznej części internetu. Obyśmy wtedy jednak się opamiętali i zdjęli rękę ze smartfona, a raczej zawiesili ją nad wyborczą urną.