Mamusia dmucha, całuje i od razu jest lepiej. Tak wygląda zdrowa reakcja. Ale co jeśli dziecko zrobi bam i skaleczy się, a na widok nadchodzącej mamy chowa rękę za siebie i zaciskając zęby mamrocze, że nic się nie stało? To jest chore. Taka sytuacja obnaża brak zaufania do matki, strach przed nią i przypomina do złudzenia Adama, który w rajskim ogrodzie ukrywa się po krzakach przed przechadzającym się Stwórcą. Zatem „jak trwoga, to do Boga” pokazuje tylko, że mamy do Niego pełne zaufanie i nic nie musimy przed nim ukrywać. I właśnie do takiego bezgranicznego zaufania zachęca nas Chrystus, snując tę sugestywną opowieść o przyjacielu, który nękany po nocach, wstaje i pożycza swemu przyjacielowi chleba, bo ten uparcie prosi. I wszystko wydaje się tu jasne jak słońce, a jednak coś nam nie pasuje i przeczuwamy, że pomijamy jakąś zasadniczą mądrość ludową zaklętą w przysłowiu.
Oczywiście, jeśli cierpię i boli, to warto biec do Boga, ale należy bacznie uważać, by nie kierować do Niego swych kroków tylko w takich sytuacjach. Kto chciałby mieć przyjaciela, który pojawia się na ganku naszego domu tylko wtedy, gdy przytrafia mu się jakieś nieszczęście i czegoś od nas potrzebuje? To, że w każdej kryzysowej sytuacji zawsze potrafi odszukać nasz adres mejlowy, owszem, jest dowodem zaufania, jakim nas obdarza, ale trzeba przyznać, że dowód ten jest wkurzający. Tego żadna przyjaźń nie wytrzyma. To jest żerowanie na czyjejś dobroci. Przyjaźń potrzebuje też wspólnych radości, zabawy, chwil spędzonych razem zupełnie bez powodu – tylko dlatego, że się lubimy. Tak, przyjaźń wymaga też bezinteresowności, a nawet raz po raz ślicznego telefonu: „Mam wolną chwilę, a może bym ci w czymś pomógł?”. Zatem Chrystus owszem, mówi prawdę o modlitwie, ale nie całą prawdę, na resztę przyjdzie czas.