Kiedy słyszę głos Warskiej, od razu czuję zapach niemowlaka, a moja dorosła już córka może powiedzieć, że to był głos jej dzieciństwa. Ale i moje dzieciństwo naznaczone było Warską, choć o tym wtedy nie wiedziałam – to ona wszak skomponowała muzykę do serialu oglądanego przez wszystkie dzieci polskie podczas ferii i wakacji: Karino. A dorośli: pamiętacie piękną i przejmującą wokalizę w filmie Pociąg Kawalerowicza? Śpiewała polskich poetów: Mickiewicza, Słowackiego, Kochanowskiego, Leśmiana, Tuwima, Norwida. Mam łzy w oczach, gdy słyszę jej interpretację wiersza Poświatowskiej Ptaku mojego serca, to jedna z najsmutniejszych piosenek świata. Przez lata Warska ze swoim mężem Andrzejem Kurylewiczem prowadzili Piwnicę Artystyczną Wandy Warskiej na Starym Mieście w Warszawie. W kłębach papierosowego dymu grano jazz. Bo wtedy
Warska była tym dla Warszawy, czym Demarczyk dla Krakowa, tyle że trochę inaczej. Charyzmatyczna Demarczyk roztaczała aurę, którą przyciągała uwagę. Warska była – proszę mi wybaczyć – jej „brzydszą” siostrą, pozbawioną tego scenicznego show pełnego teatralnego dramatyzmu. Zamiast nerwowego rozedrgania dawała ciepło, spokój zaprawiony smutkiem, trochę żartu i wiele sympatii. No a teraz ten zapowiedziany cytat, który pochodzi z książki Agnieszki Osieckiej Szpetni czterdziestoletni:
„Jedyną parą, która uprawiała coś w rodzaju cyganerii we dwoje, byli Kurylewiczowie, to znaczy Wanda Warska i Andrzej Kurylewicz. Oboje z kresów, a przynajmniej jakąś kresowością podszyci, jednocześnie pełni wewnętrznego ciepła, ale i jakiejś azjatyckiej pokrętności – tyleż miłej, co tajemniczej – oboje żyjący muzyką w swoisty, domowy sposób, jakby melodie i piosenki smażyły się na patelni razem z naleśnikami, oboje jakby wiecznie z sobą skłóceni, a jednocześnie okropnie się kochający, oboje zgodni, ale i oboje kapryśni (zwłaszcza Kuryl – trudny, nieznośny czasami), oboje jakby wiecznie w drodze, w wozie, a jednocześnie budujący wciąż nowe piwnice, strychy, chaty i pałace, biedni i bogaci, posiadacze kuchni pełnej ziół i skrzyń pełnych bajkowych skarbów, byli – uf – Kurylewicze jakąś osobliwą rodziną, do której przychodziło się rano na śniadanie, a wychodziło o szóstej wieczorem (tyle bowiem zabierało Wandzie czasu na usmażenie jajecznicy, włączywszy w to wstanie z łóżka, kupienie jajek, uszycie sobie po drodze nowego kapelusza i ułożenie pięciu piosenek”.
No ależbym do takiego domu wpadła, nawet jakbym miała tyle czasu czekać na śniadanie!