Dla pokolenia urodzonego w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych „ty śmieciarzu” było popularną, podwórkową obelgą. Zsypy w wielkomiejskich wieżowcach śmierdziały niemiłosiernie, a pomarańczowymi wozami z cuchnącą zawartością rodzice straszyli swoje dzieci: jak się nie będziesz uczył, to tak skończysz! Tak właśnie skończyli. Dziś tamte dorosłe już dzieci chodzą po śmietnikach, robią zdjęcia, wrzucają je do sieci i urządzają wyścigi, kto będzie pierwszy, kto się obłowi. Nie dlatego, że są biedni. Dbają o środowisko. Nie chcą nakręcać konsumpcyjnej mentalności. Są przeciwni nadmiarowi rzeczy, który nas otacza. Wolą naprawiać, niż kupować nowe. Czasem po prostu szukają perełek, jakich w sklepach nie ma. Robią wszystko, żeby zdążyć przed śmieciarką.
Design i oszczędność
Grupę „Uwaga, śmieciarka jedzie” na Facebooku założyła w 2013 r. Dominika Szaciłło z Warszawy. Interesowała się designem i widziała, jak wiele cennych mebli ląduje na śmietnikach. Nie mogła zabrać wszystkich, zaczęła więc wrzucać posty, rozpowszechniane potem przez jej znajomych. Chwyciło. Dziś trudno już powiedzieć, czy chodzi tu bardziej o design, o recykling czy o oszczędność. Wśród członków grup (po pierwszej, warszawskiej, następne zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu w wielu miastach. W Warszawie zrzesza ona ponad 40 tys. osób, w Poznaniu blisko 3 tys.) są zarówno bogaci poszukiwacze antyków, hipsterzy nastawieni na oryginalność, ekolodzy troszczący się o zmniejszenie produkcji kolejnych odpadów, studenci i młode małżeństwa meblujące się po raz pierwszy czy po prostu oszczędni, którzy nie lubią wydawania pieniędzy na to, co można dostać za darmo. O tym, jak wielu ich jest, świadczą liczby. Grupy przekazujące sobie informacje i zdjęcia ze śmietników liczą po kilka, kilkadziesiąt tysięcy osób, w zależności od wielkości miasta. Każdego miesiąca pojawia się parę tysięcy zdjęć i adresów.
Patrząc na fotografie śmietników, trudno czasem uwierzyć, że naprawdę ktoś mógł to wyrzucić. Dorodne rośliny w doniczkach natychmiast znajdują nowych właścicieli. Słynna jest historia z Warszawy – tam na śmietniku ktoś znalazł listy z powstania warszawskiego. Trafiły już do muzeum.
Meble, kredki i gramofon
Polowanie na śmietniki trwa nieustannie, choć zdecydowanie lepiej działa w większych miastach. Likwidacja mieszkań po dziadkach, remonty, wystawki wielkogabarytowe, czasem po prostu wielkie porządki – to wszystko są okazje, żeby kontenery zapełniły się skarbami. Meble: fotele i krzesła, często znanych polskich projektantów. Szafy i szafki: antyki albo typowy design z czasów PRL, meblościanki na wysoki połysk. Stoły i stoliki, biurka – to pojawia się najczęściej. Ale przeglądam fotografie z ostatniego tylko miesiąca, ze śmietników poznańskich: rower dziecięcy, sanki, cała góra doniczek, oleodruk z Matką Bożą i Jezusem bawiącym się z ptaszkami, kredki i pisaki związane gumką, deska do prasowania, wanienka do kąpania dziecka, kosmetyki, klatka dla ptaków, plastikowe wiaderko z pokrywką, wanna, przynajmniej kilka metrów kwadratowych starannie ułożonego w stosy parkietu, słoiki ustawione po poznańsku, w porządnych rzędach, z pokrywkami uporządkowanymi kolorystycznie, wózek inwalidzki, transporter dla kota, aparat do mierzenia ciśnienia, opony, gramofon, kilka retro walizek, pralka i lodówka z kartką: „działa”. To tylko niewielka część tego, co pojawia się na setkach fotografii – konia z rzędem temu, kto przy tej wyliczance choć raz nie zawahał się i nie pomyślał: o, to chciałbym przynajmniej zobaczyć!
Co z tym zrobić?
Dane udostępnione przez agencję badawczą IQS pokazują, że tylko w latach 2013–2016 statystyczny Polak wydał na meble 4,5 tys. złotych. Powody, jakie skłaniały go do tych zakupów, to zniszczenie lub zużycie poprzednich mebli, potrzeba zmiany estetyki lub urządzanie nowego mieszkania, do którego meble kupuje się po raz pierwszy. W dwóch pierwszych przypadkach stare meble lądują na śmietnikach: ich sprzedaż, nawet za grosze, jest dziś coraz trudniejsza. Trzeba poświęcić na nią sporo czasu i energii, przy okazji niejednokrotnie szarpiąc sobie nerwy w kontakcie z niezdecydowanymi lub roszczeniowymi kupującymi. Pieniądze, jakie można przy okazji zarobić, zwyczajnie nie są warte tego wysiłku. Równie często śmietniki zapełniają się, gdy nie mamy czasu na szukanie nabywcy: w niewielkich mieszkaniach nie ma możliwości wstawienia nowych mebli i jednoczesnego przechowywania starych, przeznaczonych na sprzedaż.
Półtora roku temu, planując remont kuchni, kupiłam zlewozmywak. Tani, prosty, biały. Odebrany od kuriera stanął w garażu, czekając na swój czas. Tyle że koncepcja kuchni zmieniła się radykalnie i zlewozmywak przestał pasować, a na dodatek zagracał garaż. Sprzedać? Pewnie ktoś wziąłby go za 50 zł, ale musiałabym go rozpakować, fotografować, opisywać, znów zapakować i wysyłać… W internecie na grupie śmieciarkowej znalazłam ogłoszenie: „Szukam białego granitowego zlewozmywaka”. Odpisałam krótko: „Mam akrylowy, ale za to nówka”. Trzy dni później odebrała go miła pani – tak jak stał, w kartonie od kuriera sprzed półtora roku. W podziękowaniu przyniosła kilka czekoladowych babeczek. Ona ma zlewozmywak, który posłuży jej kilka lat. Ja mam święty spokój i cieszę się tak samo jak ona.
Ryzyko i pasja
Przy oddawaniu rzeczy włączają się nam dzwonki alarmowe. A co jeśli ktoś chce nas wykorzystać? Jeśli na tym, co oddam, on zarobi? Cóż. Jeśli ja sam zarobić na tym nie chcę albo nie potrafię, to co złego jest w tym, że zarobi ktoś inny? Jeśli moim celem jest pozbycie się z domu niepotrzebnych gratów, swój cel osiągam. Jeśli jest nim zarobek, wypada samemu zabrać się do pracy, poddać owe graty renowacji, odświeżyć, odnowić, znaleźć kupca. Przedmiot oddany należy do tego, kto go dostał i tylko od jego inwencji zależy, co stanie się z nim dalej.
Na śmieciarkowych grupach nie ma jednak wolnoamerykanki: kto chce do nich dołączyć, musi przestrzegać kilku zasad. Kto wrzuca zdjęcie śmietnika, podaje jego dokładną lokalizację. Kto zabiera z niego rzeczy, jak najszybciej informuje innych, żeby nie jechali niepotrzebnie. Kto pierwszy, ten lepszy. Można również oferować przedmioty od siebie z domu, ale nigdy nie za pieniądze. Nie wolno też proponować wymiany ani sugerować wdzięczności: babeczki za zlewozmywak można przywieźć, ale wyłącznie z własnej woli czy ludzkiej grzeczności. Nie wolno oddawać tego, co jest zakazane prawem, leków, zwierząt czy przedmiotów obrażających uczucia religijne. Śmietnika nie wolno zostawiać w gorszym stanie, niż go zastaliśmy. Administratorzy grup proszą o ostrożność przy zabieraniu żywności, fotelików samochodowych (mogą być powypadkowe) oraz mebli (mogą być siedliskiem pluskiew). Ostrzegają przed zapraszaniem do domów obcych osób, przed podawaniem swojego adresu, fotografowaniem przedmiotów w taki sposób, który pokazuje nasz status materialny. Ale jeśli włączyć wyobraźnię i zachować minimum ostrożności, buszowanie po śmietnikach nie jest – jak straszyli nas kiedyś rodzice – zajęciem nieprzyjemnym czy niebezpiecznym. Często staje się wręcz sposobem na życie z pasją.
Gitara i znicze
To właśnie tu, przy śmietnikach, ludzie odkrywają swoje talenty do domowej renowacji drewna, do tapicerowania, do urządzania wnętrz czy ogrodów. Ci, którzy śmieci zabierają, dają im nowe życie, czasem wręcz zmieniając zupełnie ich funkcje. Tym również chwalą się potem w internecie. Skrzynki czy wanny stają się ogrodowymi donicami. Pralka Frania świetnie służyć może do zbierania deszczówki na działce – ma nawet wężyk, który ułatwia wylewanie z niej wody. Stara gitara z połamanym gryfem posłuży jako oryginalna półka kuchenna na przyprawy. Ze starej, babcinej spódnicy w kratkę będzie świetna torba na zakupy.
Trendy ponownego wykorzystania śmieci trafiają nawet na cmentarze. W Tczewie przy cmentarzu komunalnym stanął zadaszony regał z tabliczką „znicze do wykorzystania”. Szklane obudowy, zamiast na wysypisko, ustawiane są tutaj – jeśli ktoś chce zapalić bliskim światełko, może sobie zabrać taką, która mu się podoba, dokupując tylko woskowy wkład. Jak bardzo oszczędza to nasz świat (przy okazji również obniża koszty wywozu śmieci z cmentarzy) warto policzyć, patrząc na cmentarne śmietniki, wypełnione zużytymi (?), szklanymi lub plastikowymi zniczami.
Telewizor dla Afryki
Osiem milionów ton plastiku – tyle udało się wyprodukować nam i naszym rodzicom od lat 50. XX wieku. Z tego zaledwie 21 proc. zostało ponownie wykorzystane jako źródło energii lub w recyklingu. Cała reszta trafiła na wysypiska odpadów, do lasów, rzek, mórz i oceanów. Chińska rzeka Jangcy rocznie niesie do Morza Wschodniochińskiego półtora miliona ton odpadów. 95 proc. plastikowych zanieczyszczeń gromadzi się w dziesięciu tylko rzekach Azji i Afryki, między innymi w Nilu i Gangesie. Wydawać się może, że to nie nasz problem i nie nasza wina, gdzie polskim śmieciom do Gangesu. Tymczasem przez wiele lat odpady z Europy, które nie mogły być przetworzone na miejscu, wysyłane były do Azji: to był najtańszy sposób na to, żeby się ich pozbyć. Chiny już kilka lat temu zakazały importu śmieci, ale rynki dla nich nadal znajdują się w Afryce, w Indonezji, w Wietnamie czy w Kambodży. Mowa tu nie tylko o plastiku, ale również o groźnych dla ludzi elektrośmieciach. Kraje te deklarują, że mają warunki do ich przetwarzania, więc obrót nimi jest legalny: Europa płaci, więc oni przyjmują. Dopiero na miejscu okazuje się, że europejskie odpady lądują na nielegalnych składowiskach – albo po prostu w morzu. Lokalni pracownicy, próbujący odzyskać z elektrośmieci złoto, srebro i miedź, przy okazji uwalniają również toksyczny arsen, beryl, kadm, ołów, rtęć, selen i ftalany. Oni sami narażeni są na choroby dróg oddechowych, zaburzenia układu nerwowego i nowotwory, ale przy okazji doprowadzają do skażenia środowiska naturalnego. Zostawiony na poznańskim śmietniku telewizor z kartką „działa” jest więc ważnym elementem tego łańcucha: zamiast trafiać do Afryki, trafi do domu człowieka, który nie kupi nowego sprzętu. W globalnym rozrachunku to drobiazg bez znaczenia, ale za to drobiazg zmieniający świadomość. A to właśnie od zmiany świadomości zaczynają się rewolucje.
Obrazek po umarłej
Właśnie: zmiana świadomości. Ktoś wrzuca informację o dwóch kontenerach, wypełnionych po brzegi przedmiotami po likwidacji mieszkania. Są rzeczy do kuchni, obrusy, telewizory, ubrania, nici. Ktoś wzdycha, że smutnodziwne to, całe życie upchnięte w kontenerze. Ktoś daje znać, że zabrał worek z nićmi, ale jest ich dużo, więc może się podzielić. Ma też guziki i żabki do pasa do pończoch. Ktoś wypytał sąsiadów i pisze, że to z mieszkania starszej pani, która zmarła, a syn po prostu opróżnił mieszkanie. Ktoś inny poszedł tylko po to, żeby zabrać obrazek z widokiem Warszawy, na pamiątkę po osobie, o której nikt już nie pamięta.
Co się zmienia w człowieku? Nawet jeśli na współczesnych śmieciarzy (to brzmi dumnie!) trafia z ciekawości, otwierają mu się oczy. Zaglądanie do śmietników już nie jest obciachem, wydaje się być całkiem OK. O swoich śmieciach myśli świadomie: nie tylko o tym, co wyrzuca, ale i o tym, jak to robi, bo przecież po co rąbać meble na kawałki? Żal serce mu ściska na myśl o tym wszystkim, co wyrzucił na zmarnowanie, a mogło jeszcze komuś posłużyć – i chciałby, żeby nigdy więcej.
Małomiasteczkowe graty
Ci, którzy mieszkają w małych miastach, mają trudniej. Po pierwsze, remontów i likwidowanych mieszkań jest mniej, nie ma również osiedlowych śmietników, a odpady wielkogabarytowe lądują na śmieciarce prosto z prywatnych podwórek. Po drugie, w społecznościach, gdzie ludzie się znają, używanie rzeczy, które sąsiad uznał za śmieci, wciąż może wiązać się ze wstydem. Być może to właśnie tam pomyśleć trzeba o tworzeniu gratowisk: punktów przy zakładzie oczyszczania miasta, w których zostawić można to wszystko, czego nie chcemy, ale co przydać się może innym. Taka anonimowa wymiana z punktu, zamiast ze śmietnika będzie równie skuteczna. Chodzi przecież nie tylko o to, żeby śmieci było mniej, ale żeby człowiek stawał się wrażliwszy na dobro przyrody i dobro drugiego, któremu nawet tym, co mu zbywa – może służyć.