Logo Przewdonik Katolicki

W podróży odkryliśmy rodzinę na nowo

Joanna Mazur
fot. archiwum prywatne

Czternaście krajów, pięć kontynentów, tysiące kilometrów, a to wszystko w sześć miesięcy. Agata i Maciej Gramaccy wraz z trójką dzieci: Jankiem (10 l.), Igą (8 l.) i Tomkiem (6 l.) objechali świat dookoła i na nowo odkryli siebie jako rodzinę.

Podróżowanie stało się nieodłączną częścią ich życia dzięki harcerstwu. Wyjeżdżali regularnie w góry i na piesze wędrówki, a jako narzeczeństwo objechali świat dookoła. Gdy zaczęła się powiększać im rodzina, zaczęli marzyć, by kiedyś powtórzyć tę podróż razem z dziećmi. Było jednak wiele znaków zapytania: budowa domu, kredyt, praca.
 
Spełnione marzenie
Jednak pomimo tych wątpliwości regularnie odkładali środki na wymarzoną podróż. Ostateczna decyzja zapadła podczas wakacji w 2017 r. – Byliśmy w Bieszczadach i szliśmy wzdłuż Połoniny Caryńskiej. Przed nami szły dzieci, które rozmawiały sobie beztrosko i wtedy przyszła mi do głowy myśl, że to dobry moment, aby wyjechać – przyznaje Agata. Dzieci od razu bardzo się ucieszyły i podchwyciły temat. Przygotowania trwały ponad rok. Na specjalnych rodzinnych naradach decydowali o trasie wyjazdu, rodzaju ekwipunku i rozdzielali zadania pomiędzy siebie. – Zależało nam, aby dzieci od samego początku brały aktywny udział w przygotowaniach – dodaje Maciej. Zdecydowali, aby wyjechać zimą, żeby jak najmniej stracić z sezonu letniego, który jest kluczowy dla firmy Macieja. Agacie udało się uzyskać bezpłatny urlop. Kilka miesięcy trwały też formalności związane z edukacją domową. Musieli podpisać umowę ze szkołą, a każde z dzieci było na wizycie w poradni psychologicznej. Na wyjazd wzięli aż 10 kg przyborów szkolnych, a podręcznikom zrobili zdjęcia, które przeglądali na telefonach. Sporo czasu i środków pochłonęły też wszystkie szczepienia (m.in. na żółtą febrę), między którymi musiały być obowiązkowe przerwy.
– Gdy powiedzieliśmy moim rodzicom o chęci wyjazdu, mama najpierw powiedziała: „Tomek jest za młody!”, a po chwili dodała: „Tak naprawdę to wam zazdroszczę” – śmieje się Agata. – Zobaczyliśmy nagle, jak wielu ludzi marzy o takim wyjeździe, ale z różnych względów (niekoniecznie finansowych) tych marzeń nie realizują. Bywały momenty, gdy ilość spraw do załatwienia piętrzyła się i przychodziło zniechęcenie. Wtedy jakimś sposobem sprawy przyspieszały i wszystko udawało się załatwić w terminie.
Pierwszym punktem zaczepienia w planowaniu podróży stał się Wielki Mur Chiński, który Agata chciała koniecznie zobaczyć. Potem wpadli na pomysł, by do Chin dostać się koleją transsyberyjską. Z założenia chcieli objechać całą południową półkulę, ale ostatecznie wyszło pół na pół północnej i południowej.
 
Ludzie są dobrzy
– Po Litwie, Łotwie, Estonii, Rosji i Chinach nastąpił w nas przełom. W Australii postanowiliśmy dać się bardziej poprowadzić Bogu niż naszym sztywnym planom. Zaczęło się do nas odzywać wielu znajomych, którzy mieszkali w okolicach, ale też obcy ludzie na Facebooku zaczęli nas do siebie zapraszać. Czasami jeździliśmy od domu do domu, bo jedna rodzina polecała nas drugiej – tłumaczy Agata. Urzekła ich gościnność i zaufanie rodzin, które przyjmowały ich pod swój dach. W każdym domu prowadzili rozmowy do późnych godzin nocnych. – Spotykaliśmy ludzi, którzy pomimo wielu życiowych nieszczęść mają wewnętrzną radość i żyją nadzieją. Czasami były to historie związane z działaniem Boga, a czasami nie był On najważniejszy w danej rodzinie, ale czuć było w nich jakąś iskrę dobra. Odwiedziliśmy też naszego znajomego, który stracił nogę, a do tego zmagał się z nowotworem. Gdy widzieliśmy jego pogodę ducha, sami zaczęliśmy inaczej patrzeć na nasze życie i na nasze problemy – dodaje Agata. Kilka noclegów udało im się zarezerwować poprzez portal Workaway. W zamian za darmowy nocleg i wyżywienie pracowali jako wolontariusze na farmach, pomagali w obowiązkach domowych. W Nowej Zelandii w miejscowości Oamaru przyjęła ich rodzina protestantów z ósemką dzieci. Pomagali im w karmieniu kur, kosili trawę, wytapetowali pokój dziewczynek. Po kilku dniach goszcząca ich rodzina wyjechała. – To było niesamowite, że zostawili nas, obcych ludzi w swoim domu – mówi Maciej. W krótkim czasie dołączyła do nich jeszcze jedna rodzina, która tego samego wieczora dała im klucze do ich domu położonego na zachodnim wybrzeżu kraju. Poprosili jedynie o wydojenie ich krowy, bo nowo narodzony cielak mógł wszystkiego nie dojeść. Agata i Maciej nie dowierzali, że po kilkugodzinnej rozmowie można komuś tak zaufać. – Weszliśmy do tego domu w środku lasu i mieliśmy wrażenie, że tak właśnie wygląda niebo. To był malutki domek, w którym szóstka dzieci spała w jednym pokoju, a na zewnątrz był prosty wychodek. Energię czerpali z baterii słonecznych, a wodę ze zbiorników na deszczówkę. Wszędzie było rozwieszone pranie, a dom emanował niesamowitym ciepłem – opowiada Agata. Niemal w każdym domu rozmawiali z ludźmi o kwestii bezpieczeństwa, czy nie obawiają się, że może przyjechać do nich ktoś, kto nie ma dobrych zamiarów. – Właściwie to nie wiedzieli, o co ich pytamy. Oni nie wiedzieli, co to lęk przed ludźmi. Nie widzieli żadnego problemu w tym, że goszczą u siebie osoby obce, i stwierdzali, że przecież ludzie są dobrzy. Niestety, nasza polska mentalność i nieufność wobec drugiego człowieka dawała się w nas odczuć – dodaje Maciej.
 
Skrócony dystans
Podróż dookoła świata to nie tylko nowe miejsca, ciekawi ludzie, ale także spędzanie 24 godzin na dobę razem jako rodzina. – Pomimo że z kimś mieszkasz, a nawet znasz swoje dzieci od urodzenia, to zawsze jest praca, przedszkole, szkoła. Jest ten czas odosobnienia i dystansu – tłumaczy Agata. Pierwsze dwa tygodnie spędzili na „docieraniu się”. Dzieci dostosowywały się do nowej sytuacji, w której nie mogły mieć takiej samej swobody jak w domu. Podobnie było w relacji małżeńskiej. Przychodziły chwile trudne, a nie było gdzie uciec czy się wycofać. – Piękne było to, że mieliśmy czas i chęci aby ze sobą rozmawiać i wyjaśniać wszystko na bieżąco. Z wielu trudnych sytuacji wychodziliśmy umocnieni. Nigdy nie chodziliśmy spać niepogodzeni. Na nowo odkrywaliśmy, czego pragniemy jako małżeństwo i dokąd zmierzamy. Był to moment, gdy po raz kolejny uświadomiliśmy sobie, jak bardzo jesteśmy dla siebie ważni. Czuliśmy, jakbyśmy zaczęli zgłębiać to, kim jesteśmy i kim chcemy być dla drugiej osoby. Myślę, że to ważne, aby rozmawiać ze sobą w wielkiej szczerości. Wróciliśmy z tego wyjazdu bardzo umocnieni – dodaje Agata.
Największym wyzwaniem w relacjach z dziećmi był fakt, że nagle rodzice stali się nauczycielami. Planowali lekcje, odpytywali, sprawdzali zadania. Zdarzały się momenty kryzysowe, które zniknęły wraz z przyzwyczajeniem się do nowej sytuacji. Od samego początku dzieci były zaangażowane w planowanie kolejnego dnia podróży. Dla Agaty i Macieja było ważne, aby uczyli się podejmowania decyzji i wypowiadania swoich potrzeb. – Weszliśmy z dziećmi w jeszcze głębszą relację przyjaźni. Nauczyliśmy się z większą cierpliwością słuchać siebie nawzajem, co też otworzyło nas na rozmowy o potrzebach i pragnieniach każdego z nas. Zauważyliśmy też, że dzieci coraz bardziej ufały naszym decyzjom, gdy ze względów bezpieczeństwa musieliśmy im czegoś zakazać – dodaje Agata. Momentem największego kryzysu podczas wyjazdu było trzęsienie ziemi w Chile o sile 6,8 stopni w skali Richtera. – To wtedy podczas momentu niekontrolowanej grozy daliśmy sobie komfort i poczucie bezpieczeństwa. Staraliśmy się nie negować uczucia strachu w dzieciach. Nie mówiliśmy: nie ma się czego bać. Dzięki temu dzieci nauczyły się mówić swobodnie o swoich emocjach. I przeniosło się to na całą naszą relację. Nawet teraz, po powrocie, dzieci mówią nam o wiele więcej niż wcześniej, kiedy potrafiły nas zbyć nas zdaniem w stylu: „Było fajnie”. Wiedzą, że nawet jak zrobią coś źle, to mogą to powiedzieć. Wyzwaniem jest pielęgnować to po powrocie, bo czasami masz tylko jedną szansę, by dziecko ci coś opowiedziało. Albo wysłuchasz go w tym danym momencie, albo szansa przepadła – dodaje Agata. Podczas wyjazdu zmieniały się także relacje między rodzeństwem. Scalili się i zaczęli cieszyć się na nowo swoją obecnością. Wcześniej to Iga miała najlepszy kontakt z obojgiem braci, a teraz Janek i Tomek również mają świetną relację. Janek z chęcią pełnił rolę starszego brata. – Gdy byliśmy u znajomych w Tasmanii, dzieci poszły do lasku obok i nagle usłyszeliśmy jak Janek krzyczy: „Tato, Tato!”. I zobaczyliśmy, jak niesie na rękach Tomka, z którego głowy leje się krew. Na szczęście uderzył się niegroźnie patykiem, ale reakcja starszego brata była natychmiastowa – tłumaczy Maciej.
Tym, co najbardziej scalało rodzinę podczas podróży, były wspólne wędrówki. Pod tym kątem planują każdy rodzinny wyjazd. Ważniejsze jest to, aby spędzić razem czas, niżby coś za wszelką cenę zobaczyć. – Podczas takiego zwykłego spaceru tworzy się idealna atmosfera do pogłębiania relacji, spontanicznych rozmów, szczerego wyrażania emocji czy zniechęcenia. A to można osiągnąć, jadąc z dziećmi na zwykły dwutygodniowy urlop. Nie da się tego wypracować w ciągu jednego dnia, ale trzeba być konsekwentnym. Po przyjeździe zdarza nam się, że podczas posiłku nie możemy przestać rozmawiać. Wspólne długie rozmowy weszły nam mocno w krew – dodaje Agata.
Podróż sprawiła, że rodzeństwo stało się bardziej otwarte na innych ludzi, ale wszystko w zdrowych granicach. Wcześniej odnosili się do innych z większą rezerwą i nieufnością. Wyjazd pokazał im, że ludzie są dobrzy i w świecie jest więcej dobra niż zła, na przekór różnym medialnym doniesieniom. – Wszyscy zyskaliśmy większy wewnętrzny optymizm. O wiele szybciej rozładowujemy konfliktowe sytuacje w domu – a to ktoś się uśmiechnie, a to ktoś powie jakiś żart – konkluduje Agata.
 
Prowadzenie z Góry
– Świat może zwiedzać każdy i wielu o tym pisze. Wielu też wydaje książki opisujące to, co zobaczyli i kogo spotkali. My wiemy, że to, co zrodziło się w nas jako rodzinie, i to, jak zostaliśmy ubogaceni, ma swoje źródło w Bogu. Jeżeli kiedykolwiek napiszemy książkę, to będzie to książka o tym, aby dać się poprowadzić Bogu – tłumaczy Agata. Wielokrotnie przekonywali się, że Bóg jest obecny w każdej części świata, pomimo panujących stereotypów. Już pod koniec podróży, w mieszkaniu pewnego małżeństwa w Los Angeles dostrzegli ścianę z napisem „Wysłuchane modlitwy”. A na niej karteczki, notatki, zdjęcia różnych osób. – Chcemy dzielić się tym, jak daleko można dojść, dając się poprowadzić Bogu. Można podróżować, żyć pasją, ale w pewnym momencie chcesz czegoś więcej. A to „coś więcej” daje tylko Bóg.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki