Od 30 lat prowadzi Pani w Indiach ośrodek rehabilitacyjny, w którym przebywa obecnie 350 osób, ratuje Pani umierające z głodu dzieci, umożliwia życiowy start młodym z najniższej kasty. O prowadzeniu takiego życia zdecydowała Pani niemal w jednej chwili. Co o tym przesądziło?
– Pracowałam jako lekarz internista w jednej z warszawskich przychodni i nie dawałam się namówić na żadne misje, chociaż miałam takie propozycje. To nie było dla mnie – można powiedzieć. Natomiast gdy usłyszałam historię o śmiertelnie chorym ks. Adamie Wiśniewskim, który jako pierwszy z Polaków założył w środkowych Indiach ośrodek dla chorych na trąd, poczułam, jakby to było zaproszenie.
Poczuła Pani powołanie? Wezwanie Boże?
– Tak bym to nazwała. I to było bardzo proste: uznałam, że jestem wystarczająco doświadczonym lekarzem, by pojechać i pomóc koledze. A tysiące trędowatych pozbawionych opieki lekarskiej bardziej potrzebuje mojej pomocy niż kilkadziesiąt osób w przychodni, gdzie z powodzeniem przyjmie ich inny lekarz. Owszem, miałam ustabilizowane życie: dobrą pracę i szereg zajęć społecznych, których często się podejmowałam. Wiedziałam też, że niełatwo mi będzie nauczyć się lokalnego języka – bo nie mam zdolności językowych. Ale moje życie było poświęcone Bogu już od dawna. Jestem świecką osobą konsekrowaną w Instytucie Prymasa Wyszyńskiego i zrezygnowałam z życia prywatnego, aby służyć Bogu. Dlatego gdy przełożona w Instytucie wyraziła zgodę, rozpoczęłam starania w urzędach o pozwolenie na wyjazd.
Gdy udało się je domknąć, ks. Wiśniewski już nie żył, 200 mieszkańców ośrodka pozostawało bez opieki lekarskiej, nie było pieniędzy na jedzenie, prąd i wypłaty dla personelu.
– A na wieść o tym, że przyjechał lekarz, zbiegały się setki pacjentów. I co tydzień było ich więcej. Do dziś przyjęliśmy ich dużo ponad 100 tysięcy. Zajmowałam się chorymi w ośrodku i przychodni, starałam o finanse, prowadziłam dokumentację. Nie znałam języka, ale ktoś mi powiedział, że „wszyscy rozumieją język miłości”. Byłam więc przede wszystkim z tymi ludźmi, robiłam to, co było do zrobienia, i dawałam im odczuć, że są dla mnie ważni i wartościowi.
W Indiach trąd wciąż wiąże się z wykluczeniem społecznym.
– Tak, chorzy na trąd są uważani tu za „niedotykalnych”. Według analiz WHO 70 proc. trędowatych całego świata mieszka w Indiach. Ale jeśli ktoś w podaniu o wizę napisze, że chce leczyć trąd, urzędnicy odpisują, że takiej choroby tutaj nie ma. Trędowatymi nie zajmie się hinduski lekarz, ponieważ straciłby innych pacjentów.
Mąż zostawia trędowatą żonę, dzieci – rodziców, a rodzice – dzieci. Wyrzuca się ich z domu, poza wioskę, gromadzą się w slumsach wokół miast, gdzie tworzą osobne kolonie. Żyją z żebractwa.
Dla mnie natomiast to były spotkania takie same, jak z każdym chorym człowiekiem. To, że mieli okaleczone ręce i nogi, nie zwracało mojej uwagi, bo jako lekarz jestem przyzwyczajona do anomalii. W naszym ośrodku pracują osoby, na których trąd pozostawił swoje znamię, każdy pracuje zgodnie z możliwościami: np. pan „aptekarz”, paramedyk, kierownik administracyjny szkoły czy nauczycielka; inni opiekują się dziećmi, pracują w ogrodzie czy przy zwierzętach.
Dziś Jeevodaya to kilkanaście domów mieszkalnych, kościół, zabudowania gospodarcze, trzy hostele dla dzieci i szkoła, w której uczą się młodzi z rodzin chorych na trąd. Opiekuje się Pani także dziećmi, które z trądem nie mają nic wspólnego.
– Mam kilka przysposobionych córek. Ponieważ w Indiach dużo kobiet z niższych warstw umiera przy porodzie, a rodzina nie jest w stanie wykarmić niemowlaka, zaczęli przynosić je do mnie. Zdarzało się, że na moich rękach umierały niedożywione maleństwa.
Swoją drogą, nie wiem, jak z faktem śmierci radzą sobie moi niewierzący koledzy. „Umieramy, bo tam, po drugiej stronie, jest piękniejsze i szczęśliwsze życie” – usłyszałam kiedyś i to pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego odchodzą także dzieci. Zawsze towarzyszy temu doświadczeniu ból rozstania i z tym cierpieniem trzeba się uporać, trzeba oswajać je miłością. Ale gdy uświadomię sobie, że człowiek, którego próbowałam uratować, przestał cierpieć, dochodzę do wniosku, że przejście do lepszego świata jest błogosławieństwem. Bóg jest Panem początku i końca, a do mnie należy działanie między tymi dwoma momentami.
Żyć z miłością i żegnać się z miłością…
– Staram się tak żyć, chociaż czasami strasznie pyskata ze mnie kobieta…
W pewnych sytuacjach to może być zaletą, nie wadą. Ale wróćmy do Pani podopiecznych. Udało się Pani uratować kilkoro z nich.
– Tak, udało się. Savitri Sahu (Patrycję) przyniósł do ośrodka kochający tata, bo inaczej by nie przeżyła. Jej mama umarła podczas porodu, nie było mleka, i gdy Savitri miała cztery miesiące, ważyła niewiele ponad półtora kilo. Ta dziewczyna to kawał mojego życia. Wykarmiona, przybrała na wadze. Dziś jest piękną 21-letnią kobietą.
Innym problemem w Indiach jest eugenika. Ponieważ dziewczynki są droższe w utrzymaniu, trzeba dać im posag przed zamążpójściem, wciąż praktykuje się tu aborcję selektywną. Mimo że ujawnianie przez lekarzy płci dziecka przed urodzeniem jest zabronione. Zdarza się także, że rodzina pozbywa się dziewczynki już po narodzeniu.
Tak było z kolejną z Pani przybranych córek?
– Chhoti (Marię Magdalenę) ktoś znalazł na drodze z roztrzaskaną głową. Była noworodkiem zaledwie jednodniowym. Po rysach twarzy można rozpoznać, że nie pochodzi z naszego regionu. Prawdopodobnie rodzina próbowała ją zabić, dlatego że jest dziewczynką. Przebyła dwie operacje, zniknęły objawy padaczkowe, rozwija się dobrze.
Wykonuje Pani dużo pracy, mimo że sama boryka się z niepełnosprawnością. Czy nie pojawił się żal, bunt, że tak wiele Pani robi, a Bóg Pani nie uzdrowił?
– Rzeczywiście, w wieku 10 lat zachorowałam na Heinego-Medina. Gdy przyjeżdżałam do Jeevodaya, na dłuższych odcinkach musiałam chodzić o kulach. Od sześciu lat jeżdżę na wózku inwalidzkim. Jednak dzięki temu coś zrozumiałam. Że nie ma „gołego cierpienia”. Cierpienie może nas uszlachetniać lub przygnębiać, w zależności od tego, jak je przyjmiemy. I tak sobie myślę, że gdy ja czegoś nie mogę zrobić, ono daje szansę innym, by mogli się o mnie zatroszczyć.
Myśli Pani, że to spojrzenie Boga na cierpienie?
– Myślę, że tak. A wózek? Cóż, dzieci się męczą, gdy go pchają i gdy czasem go wywrócą. Ale bez przesady. O wiele trudniejszym niż własna choroba jest patrzenie na cierpienie innych. Dla mnie jednym z najtrudniejszych uczuć jest bezradność – więc jednocześnie dziękuję Bogu, że do tej pory mogłam pomagać.
W jaki sposób łączy Pani katolicyzm, który opiera się na osobowej więzi z Bogiem, z życiem wśród ludzi, których religia i sposób patrzenia na świat są zupełnie inne?
– W Indiach większość ludzi wyznaje hinduizm. To aż 88 proc. z 1 miliarda 340 milionów Hindusów.
Nasz ośrodek, owszem, jest prowadzony przez katolików, ale przyjmujemy tu każdego. Każdy może modlić się do swojego boga. Mamy też codziennie wyznaczony czas na modlitwę i Mszę św., w której dzieci uczestniczą za wiedzą rodziców; nie mielibyśmy ich z kim zostawić. Natomiast nikogo tutaj nie usiłuję nawrócić. Wręcz przeciwnie: gdy któryś z mieszkańców prosi mnie o chrzest, wchodzę w role advocatus diaboli. Obawiając się, by nie robił tego dla domniemanych profitów w katolickiej wspólnocie, ostrzegam, że od katolików wymagam więcej.
Trochę osób przez ten czas uwierzyło tu w Jezusa?
–Tak. I to jest ciekawe: okazuje się, że ludzie patrząc na to, co robimy, odczytują miłość Boga. Wiele osób z Jeevodaya widziało mój kraj i wie, co opuściłam, by być z nimi. Nie dlatego, że ich lubiłam – bo wtedy jeszcze ich nie znałam. Ale dlatego, że są dla mnie braćmi w Chrystusie.
Pamiętam moje zaskoczenie, gdy pierwsza osoba poprosiła mnie o chrzest. Kalpana, 50-letnia dziś kobieta, którą trąd pozbawiał palców u rąk, zbierała po kryjomu leki, by popełnić samobójstwo. Żeby wyrwać ją z marazmu, zaproponowałam jej pracę nauczycielki w szkole. I wszystko się zmieniło. Odnalazła sens życia. Z radością i zaangażowaniem zaczęła uczyć dzieci, pisząc na tablicy kredą, trzymaną między kłykciami. A dzieci ją kochają i uważają za najlepszą nauczycielkę. A ona z przekonania została chrześcijanką.
Mówi Pani o tym, że naukę Chrystusa ludzie odczytują z Waszych postaw. Czym zatem różnią się hinduistyczne założenia od chrześcijańskich?
– Hinduizm jest oparty na podziale kastowym, który w Indiach oficjalnie zniesiono. A w praktyce każdy urząd wymaga określania się, do jakiej kasty należysz. Co ciekawe: nawet w kościołach zdarza się, że nadal jest mur i po jednej jego stronie siedzą ludzie z niższych kast, a po drugiej – z wyższych. Ksiądz z niskiej kasty nie będzie przemawiał do ludzi z kasty wysokiej. Kastowy sposób myślenia jest tu tak zakorzeniony, że trudno im zrozumieć, że wobec Chrystusa wszyscy jesteśmy równi. Chrześcijańska równość i pomoc słabszemu tutaj nie przejdzie. Druga trudność to wiara w reinkarnację i zdefiniowany odgórnie los (karmę), dlatego Hindus nie buntuje się przeciw swojemu statusowi. Żebrak ma być żebrakiem, a trędowaty ma być trędowatym, bo tak wypełnia swoje przeznaczenie i zapracowuje na lepszy byt w kolejnym wcieleniu. Boga chrześcijan, Boga miłosierdzia bardzo trudno zrozumieć.
W jaki sposób zatem, w tak różnym od Waszego środowisku, udaje Wam się utrzymać ośrodek, który pomaga rzeszom ludzi za darmo?
– Ksiądz Wiśniewski w czasach, gdy nie mógł liczyć na pomoc z naszego socjalistycznego kraju, założył go i finansował dzięki Polonii. Mnie także pomagali ludzie z Polski: od prymasa Glempa, który dał mi 2 tys. dolarów, gdy po raz pierwszy wyjeżdżałam do Indii, przez towarzyszki z Instytutu Wyszyńskiego, które szybko zorientowały się, że żyjemy tu na kredyt. Razem zaczęłyśmy proponować ludziom adopcję serca. Człowiek, który opiekuje się finansowo takim dzieckiem, dostaje jego zdjęcie, poznaje historię, zaczyna się uśmiechać, myśląc o tej konkretnej osobie, żyjącej daleko w Indiach. Cieszy się także dziecko, do którego ta osoba może napisać, przysłać zdjęcia. Często zaczynają się modlić za siebie nawzajem i w ten sposób budują duchową łączność (więcej informacji: www.jeevodaya.org/pl/ w zakładce: Adopcja serca).
Są szczęśliwi. A czy Pani jest szczęśliwa?
– Zabawne, że Pani o to pyta. Kiedyś takie samo pytanie zadała mi założycielka naszego Instytutu. „Marysiu, chyba powinnaś zapytać, czy to ludzie są ze mną szczęśliwi” – odpowiedziałam. „Jak będziesz szczęśliwa, będziesz uszczęśliwiać wszystkich wokół” – odpowiedziała. Jeśli każdy z nas pójdzie drogą, na którą Pan go zaprasza, będziemy szczęśliwi i będziemy uszczęśliwiać innych.
Helena Pyz
Lekarka i misjonarka świecka, członkini Instytutu Prymasa Wyszyńskiego. Od końca lat 80. prowadzi Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya w środkowych Indiach