Proszę przypomnieć sobie komedię braci Cohen zatytułowaną Bracie, gdzie jesteś? Akcja dzieje się w latach 30. na amerykańskim Południu. Z karnego obozu pracy ucieka troje więźniów i przemierza gorące południe stanu Missisipi w poszukiwaniu ukrytego skarbu i wolności. Po drodze oczywiście doświadczają różnych przygód i spotykają ciekawych ludzi. Na przykład czarnoskórego muzyka o imieniu Tommy, dzięki któremu organizują się w zespół Chłopcy z mokradeł i nagrywają na płytę piosenkę, która wkrótce okazuje się hitem. Soundtrack do tego filmu to prawdziwa perła bluegrassu, bluesa i gospel, korzennego amerykańskiego folku. Dlaczego o tym wspominam? Bo kiedy pierwszy raz usłyszałam płytę The Blind Boys of Alabama, to przypomniał mi się właśnie ten film. Nie przepadam bowiem za europejską odmianą gospel i nigdy nie interesowały mnie w nim żeńskie głosy ani duże chóry. Za to męskie, niskie, głębokie głosy „Ślepców z Alabamy” zrobiły na mnie wrażenie. Przeniosłam się w czasie, w środku zimy zrobiło się upalnie. I wtedy dowiedziałam się, że wszyscy członkowie zespołu są niewidomi i że grają nieprzerwanie od 70 lat.
Nie szukaliśmy pochwał
Oczywiście skład się zmieniał, ale dwóch jego członków należących do grupy od początku wciąż żyje. Co więcej, jeden z nich wprawdzie nie może już koncertować, ale miał udział w nagraniu najnowszej płyty wydanej ostatniej jesieni. Drugi natomiast nadal występuje i jest liderem, choć zbliża się do dziewięćdziesiątki. To Jimmy Carter, który miał siedem lat, gdy w 1939 r. powstał przy Alabama Institute for Negro Blind w Talladega chór gospel złożony z uczniów szkoły podstawowej. Talladega to miasteczko w samym środku stanu Alabama, a instytut, do którego chłopcy przychodzili, wcale nie miał wysoce szlachetnych zamiarów. Pamiętajmy, że były to czasy segregacji rasowej, które trwać będą jeszcze bardzo długo. Biały człowiek w instytucie zamierzał po prostu przygotować niewidzące dzieci czarnoskórych mieszkańców stanu Alabama do pracy fizycznej. Nikt nie myślał, że można by ich nauczyć czegoś więcej niż wytwarzania mioteł – no bo po co? Chodziło tylko o to, żeby zdobyli jakieś praktyczne umiejętności, które dałyby im później możliwość utrzymania się. Mieli szczęście, że znalazł się ktoś, kto utworzył tam chór i orkiestrę. Pięciu chłopców z różnych stron dalekiego Południa spotkało się i na wzór kwartetu Golden Gate, którego utwory emitowano w radiu w codziennej popołudniowej audycji, utworzyli zespół gospel.
Początkowo ich zadaniem było rozweselanie żołnierzy zgromadzonych na obozach treningowych na południu Stanów Zjednoczonych. Chór nazywał się jeszcze wtedy The Happy Land Jubilee Singers. Potem nastoletni chłopcy pomyśleli: jeśli Golden Gate mogą żyć z muzyki, to dlaczego nam miałoby się nie udać? Rzucili więc szkołę i zaryzykowali, poświęcając się wyłącznie śpiewaniu gospel. Nie byli jedyną grupą śpiewających ślepców. W niedalekim Mississippi powstał podobny zespół, który nazywał się Jackson Harmoneers. Trzymali się więc razem, choć według niektórych po prostu ze sobą rywalizowali. To wtedy zmienili nazwę na Five Blind Boys of Alabama, a tamci na Five Blind Boys of Mississippi. Ci ostatni przenieśli się pod koniec lat 40. do Chicago i występowali jeszcze w latach 90. „Ślepi Chłopcy z Alabamy” weszli do radia i zaśpiewali na żywo w 1944 r., a cztery lata później wydali swój pierwszy singiel. Utwór na nim zamieszczony pt. I Can See Everybody’s Mother But I Can’t See Mine stał się radiowym hitem. Od tego czasu nagrywali kilka singli rocznie, wykonując tradycyjne pieśni gospel, ale nadając im ten głęboki korzenny południowy charakter, który odtąd stanie się rozpoznawalny, a którego brzmienie tak mnie zachwyciło. Grali koncerty głównie w kościołach i studenckich aulach. Jimmy Carter mówił w zeszłorocznym wywiadzie dla „The Washington Post”: „Postanowiliśmy sobie, że nie zawrócimy. Kiedy zaczynaliśmy, byliśmy zdecydowani dotrzeć tak daleko, jak to tylko będzie dla nas możliwe. Nie mieliśmy pojęcia, że dokonamy tego, co zrobiliśmy. Nie szukaliśmy tego. Chcieliśmy tylko wyjść i zaśpiewać muzykę gospel, po prostu powiedzieć ludziom o Bogu. Nie szukaliśmy żadnych pochwał. Nic takiego. Cieszyliśmy się, kiedy je dostawaliśmy, ale ich nie szukaliśmy”.
Wierność korzeniom
Lata 50. były dla nich bardzo łaskawe, jeździli na trasy koncertowe, ludzie domagali się konkretnych utworów. Black gospel music była wtedy niezwykle popularna. Tymczasem po koncercie nie mieli gdzie zjeść kolacji: do restauracji i barów dla białych nie mieli wstępu. Wkrótce nadszedł czas żenienia gospel z popem i rock’n’rollem, wielu wykonawców czarnego gospel zaczynało śpiewać soul albo pop. The Blind Boys of Alabama długo się przed tym bronili. „Chcieliśmy śpiewać gospel. To wszystko, co chcieliśmy robić” – mówili. Występowali często w ramach ruchu na rzecz praw obywatelskich w latach 60., popierając Martina Luthera Kinga, co jest chyba oczywiste.
Na początku lat 80. wzięli udział w eksperymentalnym wydarzeniu artystycznym. Zagrali w sztuce teatralnej wystawionej na Broadwayu przez zupełnie nowatorską grupę teatralną. Spektakl zatytułowany The Gospel at Colonus to muzyczna wersja tragedii Sofoklesa Edyp w Kolonos, a chodziło o przełożenie greckiego mitu na chrześcijańską przypowieść. W każdym razie dramat nominowany był do Nagrody Pulitzera, a The Blind Boys of Alabama otrzymał nowe życie w show-biznesie. Dotąd występowali głównie dla afroamerykańskiej publiczności w kościołach, teraz chcieli ich słuchać wszyscy, szczególnie że repertuar poszerzyli o utwory słynnych wykonawców, jak np. Boba Dylana. Posypały się nagrody Grammy i występy z prawdziwymi sławami. Podpisali kontrakt z wytwórnią, której właścicielem jest Peter Gabriel, wystąpili też na jego płycie i podczas jego trasy koncertowej. Pisali dla nich utwory Steve Wonder czy Prince, na ich płytach gościła cała plejada artystów, m.in. Tom Waits i Lou Reed. Oczywiście byli coraz starsi, na miejsce zmarłych członków zespołu przychodzili nowi. Kolejne albumy stawały się dowodem na to, że można połączyć tradycyjny gospel ze współczesną muzyką rozrywkową bez szkody dla najważniejszego przekazu gospel.
To wszystko jest gospel
Jak sami mówią: przeżyli wynalezienie szafy grającej, bomby atomowej i internetu. Zaczynali od koncertów w kościołach dalekiego Południa, żeby występować dla trzech prezydentów w Białym Domu. W ubiegłym roku nagrali kolejną płytę nominowaną do Grammy w kategorii „Best American Roots Performance”. Utwór Let My Mother Live to pieśń stworzona przez dwóch najstarszych członków zespołu, Clarence’a Fountaine’a i Jimmy’ego Cartera, w której wspominają dawne czasy, historie z dzieciństwa. Płyta Almost Home jest z jednej strony historią Ameryki, a z drugiej historią zespołu. To fascynujące przetrwać tyle czasu dzięki muzyce i Bogu oczywiście. Charles Driebe, menadżer zespołu, mówi: „Ci ludzie wychowywali się jako niewidomi Afroamerykanie na dalekim Południu w czasach Jima Crowa i zostali wysłani do szkoły, gdzie oczekiwano od nich umiejętności zrobienia miotły czy mopa, żeby mogli przeżyć. Ale oni przekroczyli to”.
Doceniono ich działalność nie tylko muzyczną, dla wielu stali się symbolem tego, że niepełnosprawna osoba wcale nie musi być z góry skazana na przegraną. Że można być wiernym swoim marzeniom, nie poddawać się i dążyć do celu. Także za taką postawę otrzymywali wiele nagród. Ale przede wszystkim wciąż byli wierni przesłaniu gospel i zwracali uwagę na duchową stronę swojej twórczości nawet wówczas, gdy występowali w tak zwanym świeckim repertuarze. „Zmienialiśmy tekst piosenki, którą mieliśmy wykonywać, tak żeby mówiła o tym, co chcieliśmy”.
Nagrali w sumie ponad 60 płyt. Ta, której ostatnio słucham, ma tytuł Spirit of the Century i jest z 2001 r.
„To wszystko jest gospel. To wszystko. Nic więcej” – mówi najstarszy członek zespołu, Jimmy Carter.