Na początek jedna istotna uwaga: incydent w Zatoce Kerczeńskiej na pewno nie był ukraińską prowokacją, jak przekonują rosyjskie media i politycy. Po pierwsze, analiza danych radiolokacyjnych wykazała, że Rosjanie staranowali ukraiński holownik na międzynarodowych wodach Morza Czarnego. Po drugie, jeszcze na kilka dni przed całym wydarzeniem w głównych programach publicystycznych rosyjskiej telewizji nasiliła się krytyka „prowokacyjnych” działań Kijowa. I tak np. 22 listopada płk Igor Korotczenko porównał ukraińskie władze do małpy w poszarpanych szarawarach z granatem w łapie, twierdząc, że prezydent Poroszenko zdecyduje się na każdy atak, byleby tylko nie dopuścić do zapowiedzianych na koniec marca wyborów prezydenckich. Niestety, teoria ta znalazła wdzięcznych odbiorców nie tylko w Rosji, ale także na Zachodzie, w tym w Polsce.
Dla porządku przypomnę, że 25 listopada jednostki rosyjskiej straży przybrzeżnej najpierw staranowały bezbronny holownik, potem ostrzelały dwa opancerzone kutry, raniąc sześciu członków załogi, następnie zajęły ukraińskie okręty, a 24 marynarzy aresztowały, oskarżając o nielegalne przekroczenie granicy, za co grozi do sześć lat więzienia. To wszystko niemal w przeddzień przygotowywanego od dawna spotkania Władimira Putina z Donaldem Trumpem oraz tuż przed unijną debatą na temat kolejnego przedłużenia antyrosyjskich sankcji. Najwyraźniej rosyjski przywódca uznał, że per saldo kolejna antyukraińska awantura może mu się opłacić.
Odcięte porty
Powodów jest kilka. Po pierwsze, ostatnie wydarzenia nie były odosobnionym incydentem, a ukoronowaniem akcji, do których od kilku miesięcy dochodziło na Morzu Azowskim. Rosja po wybudowaniu mostu łączącego Krym z lądem zyskała bowiem możliwość blokowania statków przepływających przez Cieśninę Kerczeńską z Morza Czarnego na Azowskie i robiła to regularnie. Tzw. kontrole dotyczyły jednostek zmierzających do dwóch ukraińskich portów, czyli Mariupola i Berdiańska. W niektórych wypadkach „sprawdzanie” trwało nawet dwa tygodnie i skutecznie zniechęcało zagranicznych armatorów do handlowych kontaktów z Ukrainą, narażając Kijów na znaczne straty finansowe (prócz dwóch portów na Morzu Azowskim Ukraina ma jeszcze tylko jeden port w Odessie nad Morzem Czarnym). Całkowite zablokowanie Morza Azowskiego, do czego wydawała się zmierzać Moskwa, znacznie pogorszyłoby i tak trudną sytuację ekonomiczną, prowadzącego niemal od pięć lat wojnę państwa.
By temu zapobiec, w końcu września Stany Zjednoczone przekazały Kijowowi dwa kutry opancerzone oraz obiecały dostarczenie, wycofanych już z US Navy, fregat rakietowych typu Oliver Hazard Perry. Wylądowanie tych jednostek na Morzu Azowskim, do czego miało dojść w ciągu roku, skutecznie zmniejszyłoby rosyjską przewagę w akwenie. To mógł być jeden powodów niedzielnego ataku.
W marcu wybory
Drugim jest zdecydowanie niechęć Kremla do obecnego ukraińskiego prezydenta oraz rządzącej w Kijowie prozachodniej ekipy. 31 marca na Ukrainie odbędą się wybory i Moskwie zależy na tym, aby Petro Poroszenko przegrał je sromotnie. Tym bardziej że według sondaży najwięcej szans na zwycięstwo ma była premier Julia Tymoszenko, która swego czasu zbiła fortunę na handlu sprowadzanym z Rosji gazem, słynie z populistycznych wypowiedzi i jest podejrzewana o ciche kontakty z Kremlem.
Co prawda i obecnego ukraińskiego prezydenta trudno nazwać świetlaną postacią – Poroszenko też jest oligarchą (co prawda handlował nie gazem, a czekoladą), ale jednocześnie to właśnie jego intensywne starania zadały Władimirowi Putinowi potężny cios. Chodzi o wydostanie się Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej spod moskiewskiego zwierzchnictwa, bo chociaż Kijów jeszcze czeka na autokefalię, sprawa jest przesądzona. A to oznacza nie tylko utratę przez Moskwę istotnego narzędzia wpływania na sytuację na Ukrainie, ale również „detronizuje” Rosyjską Cerkiew z pozycji największego na świecie kościoła prawosławnego. Religijna niezależność Kijowa staje się miną podłożoną pod ideę „ruskiego miru” i Moskwy jako Trzeciego Rzymu.
Wreszcie, last but not least, ostatnie badania niezależnego rosyjskiego centrum im. Lewady wskazały, że 61 proc. Rosjan obwinia swego prezydenta o pogarszanie się sytuacji w kraju.
Woda w us(t)a
Wszystko to razem mogło sprawić, że Putin po raz kolejny postanowił zagrać va banque, wykorzystując sprzyjające okoliczności. Unia Europejska zajęta jest w tej chwili głównie brexitem, a skandal z próbą otrucia Skripalów i zagraniczną działalnością funkcjonariuszy GRU, powoli odchodzi w zapomnienie.
W dodatku Moskwie udało się zakończyć budowę Tureckiego Potoku, czyli rurociągu, którym rosyjski gaz ma już w 2020 r. popłynąć do Turcji, a później także do krajów Europy, zwiększając jej uzależnienie od dostaw ze wschodu. Co więcej, mimo protestów części unijnych państw posuwa się budowa Nord Stream 2, a Donald Trump, tak krytykujący Niemcy za wspieranie rosyjskiego projektu, jakoś nie spieszy z podpisaniem sankcji, uchwalonych przez Kongres ponad rok temu.
Amerykański prezydent w całej tej historii zachowuje się zresztą dosyć dziwnie. Znany ze swoich emocjonalnych komentarzy na Twitterze Trump w sprawie niedzielnego incydentu nabrał wody w usta. Dopiero następnego dnia, pytany przez dziennikarzy, oznajmił miękko, że nie podoba mu się to, co się stało, ale ma nadzieję, że wszystko się poprawi, także dzięki mocnemu zaangażowaniu europejskich przywódców.
O odwołaniu wspomnianego na początku spotkania z Władimirem Putinem w Buenos Aires, Trump poinformował dopiero w czwartek wieczorem, już z pokładu Air Force One, którym leciał na szczyt G-20. Przy czym wysoce prawdopodobne, że decyzja została podjęta wcale nie z powodu obnażających rosyjskie kłamstwa informacji.
Kilka godzin wcześniej były prawnik amerykańskiego przywódcy Michael Cohen przyznał, że kłamał przed Kongresem w sprawie rosyjskich inwestycji Trumpa i że republikański kandydat na prezydenta, już po rozpoczęciu kampanii wyborczej, próbował dogadać się z Rosjanami w sprawie budowy w Moskwie Trump Tower. W tej sytuacji spotkanie z Władimirem Putinem tylko potwierdziłoby oskarżenia pod adresem amerykańskiego przywódcy. Do rozmów w Buenos Aires więc ostatecznie nie doszło, ku wielkiemu rozczarowaniu strony rosyjskiej.
Do następnego razu
Tyle tylko, że Moskwa najwyraźniej ustąpić nie zamierza. Mimo apeli unijnych polityków oraz wezwań Donalda Trumpa o zwrócenie ukraińskich okrętów i wypuszczenie ich załóg, Władimir Putin w Buenos Aires po raz kolejny powtórzył wszystkie kłamstwa dotyczące domniemanej prowokacji, a na konferencji prasowej oznajmił, że wojna będzie trwała dopóty, dopóki w Kijowie przy władzy pozostaje obecna ekipa. Powstrzymać Kreml może tylko zdecydowania reakcja Zachodu, a tej na razie brak.
W zeszłym tygodniu w jednej z niemieckich gazet ukazał się artykuł wzywający do wstrzymania budowy gazociągu Nord Stream 2. Byłby to dla Putina bolesny cios i prestiżowa porażka dowodząca, że rosyjski przywódca jednak nie może sobie pozwolić na wszystko. Problem w tym, że mimo apeli ze strony Kijowa oraz środkowoeuropejskich stolic, niemieckie władze dalej obstają przy tym, jak zapewniają, czysto ekonomicznym projekcie.
W tej sytuacji trudno oczekiwać, żeby Kreml uwolnił ukraińskich marynarzy i oddał okręty. Raczej znowu zacznie zapewniać, że zależy mu wyłącznie na pokoju. Do następnego razu.