Logo Przewdonik Katolicki

Nie urodziły się matki, nie urodzą się dzieci

Agnieszka Pioch-Sławomirska
ILUSTRACJA IVAN GRIXTI/PK

Z prof. Piotrem Szukalskim o kryzysie demograficznym w Polsce rozmawia Agnieszka Pioch-Sławomirska

Dane GUS dotyczące sytuacji demograficznej Polski do 2017 r. są alarmujące: niski współczynnik dzietności i rosnąca umieralność. W ciągu 25 lat liczba ludności ma się zmniejszyć o blisko 3 miliony. Czy grozi nam demograficzna zapaść?
– Nie widzę tylko negatywnych informacji. W 2017 r. współczynnik dzietności jest na poziomie niewidzianym od 20 lat. I choć jest on bardzo niski – bo 1,45 dziecka, jaką rodzi typowa kobieta, to mniej więcej tylko dwie trzecie tego, co trzeba, aby zapewnić w dłuższym okresie utrzymywanie się poziomu ludności na niezmiennym poziomie – to jednak w porównaniu do tego, z czym mieliśmy do czynienia przez ostatnich kilkanaście lat jest to poziom przyzwoity. Umieralność rzeczywiście jest czymś niepokojącym. W 2017 r. obniżyło się trwanie życia, a wstępne dane z pierwszych miesięcy 2018 r. również mówią, że prawdopodobnie dalej mamy do czynienia z tym trendem.
Musimy jednak pamiętać, że przyszłość zawsze odzwierciedla przeszłość. To ona decyduje o tym, co dzieje się dziś i co nastąpi w kolejnych latach. Jesteśmy niejako skazani na zmniejszanie się liczby ludności przede wszystkim z uwagi na długofalowe konsekwencje II wojny światowej. Po jej zakończeniu nastąpiła tzw. faza kompensacyjna: ci, którzy w okresie wojny nie mogli zawrzeć związków małżeńskich i mieć dzieci lub też uznawali, że nie jest to odpowiedni moment i chcieli z takimi decyzjami zaczekać do jej zakończenia, zaczęli realizować swoje plany prokreacyjne.
Na dodatek wzmocniły to jeszcze zapomniane już przez nas konsekwencje I wojny światowej, gdzie nastąpiło dokładnie to samo: w czasie wojny mało małżeństw, mało urodzeń, ale gdy wojna się zakończyła, to od 1920–1921 roku mieliśmy przez kilka lat wysyp urodzeń. Ci urodzeni zaraz po I wojnie światowej, kiedy skończyła się II wojna, mieli po dwadzieścia kilka lat. To był znakomity wiek, by zakładać rodziny. W rezultacie od 1946–1947 roku zaczyna się u nas trwający ponad 10 lat wysyp urodzeń. W takim wypadku nie dziwmy się, że 70–80 lat później nastąpi wysyp zgonów. Dzieje się to w naturalny sposób: ci, którzy przyszli na świat w końcówce lat 40. i na początku lat 50., w wieku 70, 80, 85, 90 lat (ta granica się przesuwa w czasie) umierają. Wiemy więc, że będziemy mieli do czynienia z rosnącą z czasem liczbą zgonów.
 
A będzie miał kto rodzić dzieci?
 – W wiek rozrodczy wchodzą obecnie kobiety, czy raczej dziewczęta, urodzone w najgorszym okresie dla Polski, czyli na początku XXI w. W tym i ubiegłym roku wiek 15 lat osiągnęły najmniej liczne roczniki, po 352–353 tys. urodzeń z lat 2002–2003. Oczywiście w słabym stopniu odciskają one swoje piętno na urodzeniach, bo wiek rozrodczy liczony jest od 15. roku życia, a wtedy kobiety są w fazie nikłej płodności. Nastolatki na szczęście rzadko rodzą dzieci, w tej grupie wieku płodność, czyli skłonność do wydawania na świat dzieci, się nie podniosła. W długim okresie mamy do czynienia z trwałym obniżaniem się płodności, czyli gotowością do rodzenia dzieci u kobiet do 22–23. roku życia, bo one najpierw kształcą się, wchodzą na rynek pracy, dopiero potem zakładają rodziny.
 
I dziś średni wiek kobiety rodzącej pierwsze dziecko wynosi 28 lat. Powinny więc rodzić te, które przyszły na świat w latach 90., tymczasem wtedy następował spadek urodzeń. Nie może urodzić się więcej dzieci, bo wcześniej nie urodziły się matki?
– Tak, do tego sprowadza się to, co się nazywa falowaniem demograficznym: wyż rodzi wyż, niż rodzi niż, przynajmniej przez dwa–trzy pokolenia. Jeśli zatem mamy dużo urodzeń, możemy powiedzieć, że za 20 lat – a dziś już w zasadzie za 30 lat – pojawi się więcej kolejnych urodzeń, bo będzie dużo potencjalnych matek. Zdarzenia sprzed 30 lat determinują więc w dużym stopniu to, co dzieje się dzisiaj.
 
Czy wpływ na spadek urodzeń w latach 90. miała też transformacja ustrojowa?
– Po części tak, ale z drugiej strony – kto miał rodzić te dzieci? W naturalny sposób ci, którzy mieli dwadzieścia kilka lat, czyli przychodzili na świat w drugiej połowie lat 60. i na początku lat 70. Ale przecież akurat wtedy rodziły dzieci kobiety, które przyszły na świat w czasie wojny – a było ich niewiele.
 
Jakie czynniki dziś mogłyby wpłynąć na wzrost dzietności?
– Gdy mówimy o potencjalnym wzroście dzietności, nie doceniamy, jak sądzę, dwóch istotnych elementów. Po pierwsze, świata społecznych wartości, w którym w ostatnich 20–30 latach dokonała się olbrzymia zmiana. Odeszliśmy od modelu Polki–matki. Kiedyś dla kobiety było oczywiste, że staje się dorosła nie w momencie, gdy zawiera związek małżeński, idzie do pracy, ale gdy rodzi dziecko – wtedy ta dorosłość stawała się w pełni uznana społecznie. Łączenie osiągnięcia dorosłości z posiadaniem potomstwa to już jest przeszłość.
Zmienia się też ideał życia rodzinnego. Pary bezdzietne nie spotykają się już z ostracyzmem, a tym bardziej ze zdziwieniem, następuje zmiana spojrzenia na rodziny jednodzietne. Kiedyś była to rzadkość, ideał społeczny był prosty: dwoje, troje dzieci. Natomiast dzisiaj znajdujemy się, jak mówią niektórzy austriaccy demografowie, w pułapce niskiej dzietności. W czasie kryzysu lat 90. wielu ludzi decydowało się na jedno dziecko z uwagi na problemy z utrzymaniem, konieczność skupienia się na pracy, wysokie bezrobocie. W rezultacie wychowało się pokolenie – przynajmniej w miastach – w którym duża część młodych ludzi jest jedynakami. I dla tych nich to jest normalna sytuacja. Na tym polega pułapka niskiej dzietności: poczucie powszechności może stać się normą: tak powinno być, bo to jest normalne. Jeśli 20–30 lat temu miało się jedno dziecko, trzeba było to wyjaśniać, uzasadniać. A dziś nie, bo nikt nie zadaje tego typu pytań. I to jest wyraźna wskazówka mówiąca o zmianie w tym zakresie. Słabo doceniamy te normy, a one przecież bardzo silnie kształtują nasze spojrzenie i codziennie decyzje, także te dotyczące prokreacji.
 
A drugi element?
– Drugim elementem, który za mało doceniamy, jest polityka społeczna i rodzinna. I nie chodzi tylko o 500 plus, bo to jest jeden z programów. Oczekiwania ludzi i ich potrzeby są różne i również uwarunkowania niepodejmowania decyzji o nieposiadaniu dziecka są różne. Dla kogoś, kto zarabia 4–5 tys. złotych miesięcznie 500 zł nie będzie kluczowe w podjęciu decyzji o urodzeniu dziecka. Ale jeżeli ktoś zarabia płacę minimalną, jest to dla niego zastrzyk gotówki, który znacząco wpływa na to, że może sobie pozwolić na dziecko. W związku z tym trzeba sobie zdawać sprawę, że publiczne wsparcie dla rodzin, które chciałyby mieć dzieci, powinno być bardziej zróżnicowane i uwzględniać także tę pierwszą grupę. Żeby kobieta mogła nadal zarabiać tyle, ile przedtem, mimo że ma dzieci. To kwestia dobrej opieki nad dzieckiem w jego pierwszych 6–7 latach życia, która sprawia, że pracujące matki nie czują się złymi matkami.
Dla jednych bodźce materialne są ważniejsze, dla innych te pozostałe systemy oddziaływania. Oczywiście są i grupy pośrednie, dla których ważne są i pieniądze, i opieka nad dzieckiem, bo jeśli ktoś np. zarabia 3 tys., to może i stać go na dziecko, ale 500 zł tę decyzję ułatwia – pod warunkiem że będzie można cały czas podobną kwotę zarabiać.
 
500 plus wpłynęło przede wszystkim na decyzje o drugim i kolejnym dziecku. Zgodnie z planem?
– Tak to miało tak działać. Świadczenie otrzymywane bezwarunkowo na drugie i kolejne dziecko miało zwiększać gotowość wydania na świat kolejnych dzieci. To jest zresztą zgodne z zasadami demografii, bo to drugie i trzecie dzieci decydują o zastępowalności pokoleń. Pierwsze dziecko kobieta rodzi po to, by zaspokoić instynkt macierzyński, potrzeby emocjonalne, określić swoją wartość, czasem sprawić, żeby jej rodzice przestali dopytywać, kiedy będą wnuki itp. – tu mamy do czynienia z całym szeregiem uwarunkowań. I zazwyczaj robi to nawet, jeśli jej sytuacja materialna nie jest komfortowa. Ale w przypadku drugiego, trzeciego, a tym bardziej czwartego dziecka czynniki ekonomiczne odgrywają znacznie większą rolę i mocniej oddziałują na decyzję o posiadaniu potomstwa. Gdy spojrzy się na to, co nazywa się cząstkowymi współczynnikami płodności według kolejności urodzeń i wieku matki, widać, że zwiększyła się skłonność do wydania dzieci drugich i trzecich, natomiast program 500 plus nie miał w zasadzie wpływu na urodzenia wyższej rangi, czyli wielodzietność wyższego rzędu. Oczywiście, patrząc w dłuższej perspektywie, może mieć, bo jeśli dzisiaj ktoś rodzi trzecie dziecko, to może urodzi i czwarte, widać natomiast, że częściej rodzą się dzieci drugie i trzecie. A żeby osiągnąć prostą zastępowalność pokoleń, kluczowa jest właśnie walka o dzieci drugie i trzecie.
 
W pierwszym kwartale tego roku mamy jednak spadek liczby urodzeń. Było ich 96 tysięcy, czyli 4 tysiące mniej niż przed rokiem. Dlaczego?
– Na dłuższą metę jesteśmy po prostu na to skazani, bo to są konsekwencje tego, że w latach 90., do lat 2002–2003, mieliśmy zmniejszającą się liczbę urodzeń. Będziemy to odczuwać przynajmniej przez najbliższe 15–20 lat.
 
Nie można więc mówić o tym, że program przestał działać? Jest na to za wcześnie, czy w ogóle nie tędy droga?
– Nie tędy droga. Tak naprawdę należałoby porównać liczbę urodzeń, jaka dotąd występowała i występuje, z liczbą urodzeń w prognozie GUS-u. W ostatnich latach liczba urodzonych dzieci jest znacząco wyższa od prognozowanej. W 2017 r. błąd względny prognozy wynosił 16 proc. (prognozowano 345,9 tys., urodziło się 402 tys.). Ale też nie do końca tędy droga, ponieważ przed wprowadzeniem programu 500 plus również rodziło się więcej dzieci niż GUS-owscy prognostycy oczekiwali. Gdy wprowadzono 500 plus, ta rozbieżność zwiększyła się, ale zakładano też trochę niższą dzietność i spadek liczby urodzeń, bo potencjalnych matek w najlepszym do rodzenia wieku będzie coraz mniej.
 
Starość idzie i nie ma na to rady?
– Tak. Także w sferze rozrodczości, bo decyzje prokreacyjne przesuwają się na coraz późniejszy wiek, coraz więcej jest kobiet, które pierwsze dziecko rodzą, mając 30, 35, 37, a nawet 40 lat. Poza tym kobiety urodzone w szczycie tego, co się nazywa drugim wyżem powojennym, mają dziś 35 lat i jest ich po prostu bardzo dużo, więc jeśli patrzeć na liczby bezwzględne i ich rozkład, to dziś i w nadchodzących latach to czynnik strukturalny będzie wpływał na to, że będziemy obserwować wybitne starzenie się matek wydających na świat potomstwo. Także starość, która nas czeka, ma różne wymiary, również taki, którego na pierwszy rzut oka możemy nie zauważać.
 
 
Piotr Szukalski
Dr hab. prof. nadzw. w katedrze Socjologii Stosowanej i Pracy Socjalnej Uniwersytetu Łódzkiego. Ekonomista i demograf, specjalizuje się w zagadnieniach z pogranicza demografii, gerontologii społecznej i polityki społecznej. Przedmiotem jego badań są przede wszystkim: przebieg procesu starzenia się ludności Polski, jego konsekwencje, przemiany modelu rodziny polskiej, polityka ludnościowa oraz relacje międzypokoleniowe. Od 2016 r. jest członkiem Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP i Rady ds. Polityki Senioralnej przy Ministrze Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej

Komentarze

Zostaw wiadomość

  • awatar
    dwvf
    01.12.2018 r., godz. 17:25

    Wole sobie siekierą jajka odciąć niż "spłodzić" kolejne dziecko w tym złodziejskim kraju gdzie Państwo tylko pod nogi kłody podkłada !!!!! Szkoły , Policja<Urzędy tylko karzą obywateli w tym kraju!!! JESTEŚMY KARANI ZA TO ZE U MIESZKAMY!!!! Poważnie myślimy z całą rodziną o stałej emigracji do innego kraju, sprzedamy dom i mieszkanie i raczej wyjedziemy - ten kraj to patologia

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki