Gdy dwa miesiące temu obejrzałam w poznańskim Centrum Kultury Zamek spektakl Wesele, nie mogłam wyjść z podziwu. Z całym szacunkiem dla Wyspiańskiego, ale tym razem to nie on był podmiotem moich przeżyć. Najważniejsi byli aktorzy. To oni swoją grą tchnęli nową jakość w tę sztukę. Edward Stachura miał rację, pisząc, że życie to nie teatr, ale na pewno w tym teatrze było życie. Wiedza, że większość aktorów zmaga się z chorobą psychiczną i uczęszcza do Środowiskowego Domu Samopomocy Zielone Centrum w Poznaniu, w żadnym stopniu nie wpłynęła na poziom moich doznań artystycznych. Był to zdecydowanie teatr przez duże T.
Ja to ja, a nie choroba
Otwierają się drzwi. Do sali wchodzi pierwsza osoba. W ciągu dziesięciu minut są już wszyscy. Za oknem żar leje się z nieba. W pomieszczeniu, ku uciesze i zdziwieniu wszystkich, panuje przyjemny chłód. Prowadzący zajęcia zachęca do obrania innej perspektywy niż zazwyczaj: „Zejdźcie z krzeseł, weźcie maty do ćwiczeń, wałki do siedzenia, koce”. Niespiesznie wszyscy korzystają z propozycji i obierają najwygodniejsze pozycje. Wbrew pozorom to nie czas sjesty. Właśnie rozpoczynają się zajęcia muzyczne w Zielonym Centrum. Z głośnika Anna Maria Jopek przekonuje: „Już wiesz: długi rejs nie da ci nic, jeśli duszę masz ranną, a pamięć uwiera jak cierń. Lizbonę, Rio i Hawanę nawet też spróbuj nosić w sobie na deszczowy dzień”. Terapeuta zadaje pytanie: „Czy ten tekst ma coś wspólnego z tobą?”. Początkowo wszyscy patrzą w ziemię, a cisza robi się coraz bardziej męcząca. Padają pierwsze słowa i natychmiast sypie się lawina skojarzeń. Jeden z uczestników podsumowuje: – Trzeba ustawić się pozytywnie do życia. To jest bardzo ważne, zwłaszcza z naszymi chorobami. Po chwili ktoś dodaje: – Można się skupić na chorobie i cały czas mieć tylko ją przed oczami, ale choroba to nie jest całe moje życie. Ona jest czymś, co się przydarzyło, ale to mnie nie definiuje.
Sztuka to wolne pole do wypasu
Zajęcia muzyczne obok plastycznych, ceramicznych, teatralnych, krawieckich i literackich to forma arteterapii proponowana w Zielonym Centrum. To nazwa fachowa, bo w praktyce chodzi o to, aby spotkać się z szeroko pojętą sztuką i w jakiś sposób wyjść z tego spotkania odmienionym. – Kontakt ze sztuką zaczyna być dla osoby terapeutyczny w momencie, gdy sama się spotyka z tym, co powstaje. Bez narzucania – mówi Joanna Głuszek, malarka i jedna z terapeutek. – Tutaj nie ma zadań terapeutycznych. Wolność twórcza się poszerza i na tej wolności odbywa się terapia. Ona się sama tworzy, na dużym polu do wypasu. Sztuka to bezpieczne pole, żeby się wyrazić. – W działaniach związanych ze sztuką najbardziej liczy się droga, a nie cel. Trzeba postawić na ten proces. Nie chodzi o to aby coś osiągnąć, chodzi o to aby działać. To zaproszenie do przygody – dodaje terapeuta Paweł Nyga.
W Zielonym Centrum jest kilka pomieszczeń do arteterapii. Każdego dnia wszystkie są zajęte, mimo że zajęcia nie są obowiązkowe. Można też iść na zajęcia komputerowe, ugotować obiad, spędzić czas na sportowo lub zrobić coś innego, co proponują terapeuci.
Zapałki, wikol, pomysł i masa cierpliwości
Pana Grzegorza spotykam w pracowni plastycznej. Ma długie włosy, kapelusz na głowie, łańcuch przy spodniach. Wygląda jak rasowy rockman. Nie podnosi głowy, kiedy wchodzę do sali. Jest zbyt skupiony na swojej pracy. W pewnym momencie zaczyna opowiadać: – Robię modele domów z zapałek. Sam wpadłem na ten pomysł, nikt mnie nie uczył. Z zawodu jestem frezer. Duży dom powstaje w 3,5 roku, ale bez spania, jedzenia i odpoczynku w pół roku bym go zrobił. Potrzebne są zapałki, wikol i pomysł. Robiąc to, odpoczywam i nie myślę, skupiam się tyko na tym.
Jeden z domów, który stworzył, zobaczył w oryginale w latach 70. w Mielnie. Spłonął w latach 90. Model z zapałek w Zielonym Centrum to prawdopodobnie jedyna jego kopia. Wszyscy są pod wrażeniem cierpliwości pana Grzegorza. Mimo problemów z mową i ruchem nie ma on żadnych problemów z precyzją. Najdokładniej, jak to tylko możliwe, przykleja różnych rozmiarów zapałki. Sam wymyślił urządzenie do pomniejszania zapałek. Między dwa kawałki metalu wkłada zwykłą zapałkę, przykręca i po chwili wyjmuje po drugiej stronie maksymalnie sprasowaną. Czasem przykleja normalnej długości, a czasem z jednej zrobi cztery mniejsze. Pan Darek obserwujący Grzegorza przy pracy mówi, że to choroba nauczyła go cierpliwości. Grzegorz zaprzecza – nazywa to darem.
Jak zbić fortunę, sprzedając torby
Pracownia plastyczna to niewielkie pomieszczenie wypełnione przeróżnymi wyrobami: od obrazów, przez rzeźbę po ręcznie malowane płócienne torby. Odnosi się wrażenie, że każdy fragment powierzchni jest już wypełniony, ale prac ciągle przybywa. Tutaj Pan Darek tworzy portrety. Przyznaje, że to jego pasja, po chwili poprawia się i mówi: – Może to nie pasja, ale ja to bardzo lubię.
Malarka Anna Sieńkowska czuwająca nad twórcami przyznaje: – Darek ma niesamowitą zdolność dostrzegania szczegółów w twarzy. Dziś poprosiłam go, żeby namalował na płóciennej torbie mój portret. Chcę mieć taką torbę.
Pan Darek żartuje, że rozkręci interes: – Będę rysował ludzi na torbach i zbiję fortunę. To jest taka choroba, że wielu rzeczy się nie da zrobić, nie udaje ci się. Rysuję portrety, bo mam satysfakcję, że coś mi się jednak udało.
Duch Stańczyka
Nie trzeba być wielkim znawcą, by domyślić się, że pani Aldona kocha sztukę. Ekstrawagancka kolorowa torba, piękne sandały, sukienka w kwiaty i rzęsy delikatnie muśnięte niebieskim tuszem. Sprawia wrażenie nieśmiałej, ale przy bliższym poznaniu okazuje się ciepła, otwarta i z dużym poczuciem humoru. Z wykształcenia jest artystą plastykiem. Miała swoje wystawy autorskie w poznańskich galeriach sztuki. Ostatnią w kwietniu tego roku w galerii Domu Kultury „Pod Lipami”. To ona była współodpowiedzialna za tworzenie scenografii podczas wspomnianego Wesela. Na wielkich płótnach rysowała obrazy w trakcie przedstawienia. Grała też jedną z ról: ducha Stańczyka. Jak sama mówi, maluje głównie w Zielonym Centrum. – W domu niespecjalnie mam do tego miejsce. Mam tylko sztalugę, blejtramy są za drogie. Teraz maluję głównie konie.
Zapytana o przemyślenia po spektaklu w CK Zamek cieszy się z tego, że mogła zaistnieć, choć jest i łyżka dziegciu. – Mam już teraz pewną rozpoznawalność na ulicy. Czasami jest mi miło, a czasami wręcz przeciwnie. Kiedyś był o nas materiał w telewizji, pokazywano fragmenty naszego poprzedniego spektaklu Nisza i ktoś powiedział, że jesteśmy jak ufoludki. Jak słyszę słowo „UFO”, to cierpnę.
Wierszem w samotność
Justyna: atrakcyjna dziewczyna o nienagannej figurze. Na głowie ma stylowe białe okulary przeciwsłoneczne. Wygląda na 18 lat. W rzeczywistości ma 26. Boi się o swoją przyszłość, o to, że zostanie sama. Nie mówi o tym zbyt często. Postanowiła jednak zmierzyć się ze swoim lękiem w dość niekonwencjonalny sposób. Pomogła jej w tym Mariola Kalicka, artystka rzeźbiarka prowadząca w Zielonym Centrum pracownie ceramiki. Zaproponowała na zajęciach zrobienie w glinie tego, czego uczestnicy boją się najbardziej. Ktoś zrobił lwa, ktoś samochód, ktoś inny gołębia, a Justyna ulepiła z gliny dom i klucz do domu, żeby nigdy go nie zabrakło. Wszystkie prace zostaną wypalone w 950 stopniach w specjalnie przeznaczonym do tego piecu. Niewiele placówek może się takim pochwalić. Zielone Centrum ma go od kilku lat.
Pani Ula do Zielonego Centrum przychodzi dopiero od maja, ale wiersze pisze od dawna. – W szkole średniej nie miałam za wielu przyjaciół, byłam bardzo samotna. Może już wtedy zaczęłam chorować, ale ja o tym nie wiedziałam. To pisanie mi bardzo pomagało. Pisząc wiersze, układam myśli w głowie.
Cieszy się, że w Zielonym Centrum ma swoją przestrzeń do tworzenia. Nie kryje też rozczarowania tym, co ją otacza w świecie. – Do nas można przyjść na praktyki i zobaczyć, że osoby z chorobami psychicznymi, które biorą leki, normalnie funkcjonują. W społeczeństwie jest stereotyp, że jeżeli ktoś bierze leki, jest jakimś „psycholem” i nie wiadomo, co tam wyprawia. To bardzo niesprawiedliwe.
Różne sposoby komunikacji
Po wejściu do Zielonego Centrum po lewej stronie można zauważyć drzwi. Schody z podjazdem prowadzą do pomieszczenia, które z zewnątrz wygląda niepozornie. Nic bardziej mylnego. Po przekroczeniu progu znajdujemy się w prawdziwej galerii sztuki. Na ścianach wiszą obrazy, na stolikach leżą foldery, a wszystko skąpane jest w ciepłym świetle lamp. Miesiąc temu był wernisaż prac Leszka, zmarłego uczestnika zajęć. Był jednym z najwytrwalszych. Nie miał wykształcenia plastycznego, dlatego nie tracił ani chwili, chcąc się wszystkiego nauczyć. Od jego śmierci minął rok, ale w Zielonym Centrum nikt o nim nie zapomniał: Leszek wyrażał się poprzez tworzenie. Rysował obrazy, rzeźbił, pisał wiersze. To był jego sposób komunikacji na co dzień. Nie trzeba go było pytać, jak się czuje. Widać to było w jego pracach.
***
W rozmowach z ludźmi z Zielonego Centrum jak bumerang powracają dwa słowa: izolacja i wykluczenie. Często to media i opinia publiczna podsycają te zjawiska, przedstawiając osoby z zaburzeniami psychicznymi tylko w jednym kontekście: jako agresywnych sprawców tragicznych wydarzeń. Podopieczni Zielonego Centrum mają receptę na ten stan rzeczy: należy zrobić coś przeciwnego, czyli powiedzieć i pokazać, że takie osoby pracują, tworzą i chcą wracać do życia.