Chciałbym móc za trzy miesiące przeprosić czytelników za ten felieton i zacząć od słów: Wybaczcie drodzy Państwo, ale nie miałem racji. Moje obawy były na wyrost, wszystko wyszło dobrze, a ja chyba okazałem się zbytnim pesymistą. I na szczęście nie miałem racji.
O co mi chodzi? O wielką szansę, którą właśnie marnujemy. O to, że wszystko wskazuje na to, że nasze państwo nie stanie na wysokości zadania i koncertowo zmarnuje szansę na sensowne uczczenie wielkiego wydarzenia, jakim jest okrągła, setna rocznica odzyskania niepodległości. Być może jedyna inicjatywa, z której zostanie coś sensownego, to apel biskupów o trzeźwość narodu przez sto dni przed setną rocznicą odzyskania niepodległości. To apel do jednostek – i tych, którzy piją więcej, i tych, co piją mniej – by ofiarować jakoś swoje większe lub mniejsze poświęcenie w intencji wolności narodu, w intencji naszej niepodległości. To piękny konkret, bo jako katolicy wierzymy, że takie osobiste poświęcenie ma sens, i wierzymy w sens modlitwy.
Gdy jednak przyglądam się oficjalnym planom instytucji państwowych na uczczenie tego stulecia, mam wrażenie marnowania niezwykłej szansy, którą dała nam Opatrzność, że za naszego życia możemy obchodzić stulecie niepodległości. O zbliżającej się katastrofie upewniają mnie każdego dnia nasi politycy. Kilkanaście dni temu obchodzono 550-lecie polskiego parlamentaryzmu. Nie czas świętować, gdy Sejm stał się sceną tak głębokiego i gorszącego sporu politycznego, z jakim mamy do czynienia dzisiaj. Ale nawet, gdyby relacje rządzący–opozycja układały się znakomicie, program tej 550. rocznicy był po prostu żałosny. Z wyjątkiem świetnego kazania abp. Stanisława Gądeckiego nie pozostanie po nim nic, poza niesmakiem. Pokazywał, że nasi politycy nie potrafią wychodzić poza drętwe akademie, napuszone przemówienia i wynajmowanie namiotu na dziedzińcu Zamku Królewskiego za milion złotych. Bo tu naprawdę nie chodzi o to, by wydać duże pieniądze. Nie chodzi o milion za namiot ani kilkanaście milionów za rejs statku dookoła świata. Chodzi o coś, co po tym pozostanie, coś, co będziemy przez wiele lat pamiętali, że będziemy opowiadać naszym dzieciom, wnukom i prawnukom, że w roku stulecia niepodległości zrobiliśmy coś wielkiego, coś wspaniałego, że zadziwiliśmy siebie i cały świat. Niestety, wszystko dziś wskazuje na to, że po tej rocznicy nie zostanie nic poza poczuciem niesmaku. Nie zbudujemy jakiegoś wspaniałego budynku użyteczności publicznej, biblioteki, gmachu uniwersytetu, zapierającego dech w piersiach obiektu na miarę wieży Eiffa czy Statuy Wolności. Nie stworzymy nowego hymnu (Rotę na przykład po raz pierwszy publicznie wykonano z okazji 500-lecia bitwy pod Grunwaldem). Nie zbudujemy nawet choćby kopca imienia jednego z największych bohaterów tego stulecia – św. Jana Pawła II.
Wreszcie stulecie niepodległości mogłoby być wspaniałą szansą na ogólnonarodowe pojednanie. Ale o to byłoby chyba dziś trudniej niż na usypanie w ciągu trzech miesięcy kopca św. Janowi Pawłowi II. Dlatego boję się, że zmarnujemy tę niezwykłą okazję. A zarazem, tak bardzo chciałbym się mylić.