Rok 2018 ogłoszono rokiem: 100-lecia Odzyskania przez Polskę Niepodległości, Ireny Sendlerowej, Powstania Wielkopolskiego, św. Józefa Kaliskiego, abp. Ignacego Tokarczuka, Konfederacji Barskiej, Praw Kobiet, Zbigniewa Herberta i Harcerstwa. Na dodatek do kwietnia potrwa jeszcze rok 600-lecia prymasostwa w Polsce. Konia z rzędem temu, kto potrafi z pamięci wyliczyć wszystkie te okoliczności – a co dopiero wszystkie je obchodzić. Tymczasem biskupi ogłaszają kolejny: Rok św. Stanisława Kostki. Chciałoby się zapytać po prostu: co mamy z tymi obchodami zrobić?
Można przyjąć klucz ważności i próbować ustalić, czy lepiej iść za głosem polskich biskupów (św. Stanisław), za głosem papieża (św. Józef), a może za głosem Sejmu (niepodległość i Herbert) albo Senatu (harcerstwo)? A może lepszy będzie klucz geograficzny, czyli bliższa ciału koszula? Stanisław Kostka bardziej na Mazowszu, abp Tokarczuk raczej na Podkarpaciu? Tylko co wtedy ze św. Józefem: skoro w Kaliszu świętuje, ale jednocześnie ten sam Kalisz nie wyprze się swojej wielkopolskiej przynależności i udziału w powstaniu?
Co ma sens
Nie jestem entuzjastką ogłaszania wielkich patronów kolejnych lat. Przekłada się to na kilka mniejszych czy większych imprez, jakąś uroczystą galę czy pomnik, które są bardziej lub mniej godnym uczczeniem czyjejś pamięci. Ale jeśli konkretny patron konkretnego roku nie zmienia konkretnego człowieka, to i czczenie jego pamięci wydaje się nie mieć sensu. To dlatego Rok Harcerstwa z czystym sumieniem odhaczam ze swojej listy, jako że mundurek tylko przez dziesięć dni nosiłam, jako obowiązkowy na koloniach. To dlatego mogę nie brać sobie do serca Roku Konfederacji Barskiej czy nawet Roku Praw Kobiet, choć akurat te prawa sobie cenię (przypomnijmy tu, że w 1918 r. „prawa kobiet” nie oznaczały prawa do zabijania własnych dzieci, ale prawo do głosowania i bycia wybieraną do Sejmu. Jestem za!). Nie biorę sobie tego do serca, bo nie mam pomysłu, w jaki sposób pamięć o tych wydarzeniach miałaby mnie zmienić. Nie mogę jednak – i nie chcę! – zignorować głosu biskupów, którzy podpowiadają nam dzisiaj: „Dobrze jest przeżyć ten rok ze św. Stanisławem Kostką”.
Dlaczego?
Nie mogę i nie chcę zignorować głosu biskupów. Nie oznacza to jednak, że się z nim nie zmagam. Wystarczy spojrzeć na wizerunki św. Stanisława Kostki, żeby zrozumieć moje obiekcje: ot, paniczyk z przylizaną grzywką i rozmarzonym wzrokiem wpatrzonym w dal. Jakby zupełnie życia nie było w tym młodym przecież chłopaku. Komu go stawiać za wzór? Szesnastolatkom w erze internetu, dwudziestolatkom studiującym robotykę? Ojcom rodzin, którzy dorabiali się, handlując kasetami na łóżkach polowych, a dziś są dyrektorami banków? A może jeszcze ich ojcom, dawnym bikiniarzom w przykrótkich spodniach i kolorowych krawatach? Co ten ugłaskany chłopiec z obrazka może mieć im do powiedzenia? Nawet jeśli człowiek miłosiernie pominie estetykę przesłodzonych obrazków i spróbuje wczytać się w pierwszy lepszy życiorys św. Stanisława, westchnie z politowaniem. Kogo chcemy pociągnąć przykładem chłopaka, który słysząc rubaszny żart – mdlał?
Można wzruszyć ramionami i uznać, że cały ten „Rok Stanisława” to tylko kolejne fety. Można odhaczyć go na swojej liście z adnotacją, że „nie dotyczy”. Ale jeśli podają go nam biskupi? Tchórzostwem byłoby uciekać przed tematem. Pychą byłoby twierdzić, że biskupi się mylą. Mądrością jest usiąść, czytać i próbować zrozumieć, dlaczego właśnie on, dlaczego właśnie teraz, dlaczego dla nas? Spróbujmy więc zmierzyć się z tym dziwnym, grzecznym i delikatnym Stanisławem.
Nie byle jak
Po raz pierwszy swój charakter okazał Stanisław, posłany do szkoły jezuitów w Wiedniu. Nie chciał, żeby jego nauka była sposobem zabicia czasu dla bogatego dzieciaka. Gdzieś w szkolnych kronikach ktoś zapisał, że uczył się, „aby podobać się Bogu i ludziom pobożnym, a w przyszłości ojczyźnie i sobie samemu przynieść korzyść”. To przecież ma sens również dziś: wiedza, że podobać się ludziom warto, choć niekoniecznie wszystkim. I że własne korzyści z nauki i pracy nie są złe, jeśli na pierwszym miejscu stoi korzyść dla wspólnego dobra.
Pobożny Stanisław, owszem był: ale wcale nie w ckliwy sposób. I kosztowało go to wiele! Koledzy mieli go za dziwaka. Próbowali „leczyć” go z modlitwy i kiedy on leżał krzyżem, bili go i kopali. Przestał się modlić? Rozpłakał się? Skądże! Nie chciał tylko kłopotów własnemu bratu robić, żeby i on nie stał się celem ataków – swoje modlitwy przeniósł więc na noc. I kiedy inni spali, on dalej robił swoje: medytował. Przypisywane mu powiedzenie: „Do wyższych rzeczy jestem stworzony” tak naprawdę pochodzi od Seneki, ale rzeczywiście stało się mottem młodego chłopaka. I nie oznaczało pychy i wyniesienia ponad innych, tylko świadomość własnej godności i niechęć do tego, żeby rozmienić się na drobne. Jeśli żyć: to maksymalnie dobrze. Dlaczego stworzony przez Boga człowiek ma zadowalać się byle czym i dlaczego żyć ma byle jak?
Jak ostatni
Niezwykle ważnym w życiu Stanisława był kontekst czasów. W świecie szalała wówczas reformacja, na którą Kościół odpowiadał kontrreformacją. Napięcia między katolikami i protestantami były ogromne. Stanisław ucząc się w Wiedniu, widział, jak negowana jest prawda o Eucharystii, jak negowany jest kult Matki Bożej. Jak reagował? Jak gorliwy, zakochany chłopak: im więcej wokół było nienawiści, tym bardziej on starał się żyć tym, co katolickie. Wraz z innymi, porwanymi tymi samymi ideałami, marzył tylko, żeby wytrwać przy tym, co najbardziej katolickie, przy papieżu. Oczywiście jako jezuita, bo któryż z zakonów jest bliżej papieża? Nic nie było w stanie go powstrzymać. Rodzice wprawdzie próbowali, zaplanowali jego karierę w Polsce – ale na nic. Uciekł z domu. Przemierzył pieszo 650 kilometrów, żeby w bawarskiej Dylindze wstąpić do jezuickiego kolegium. Tam z zaciśniętymi zębami zniósł upokorzenia, kiedy szlachcica zmuszano do zmywania naczyń po braciach. Swoją determinacją imponował wszystkim. A kiedy wreszcie znalazł się w wymarzonym Rzymie, usłyszał od rekolekcjonisty, że bracia każdy miesiąc spędzać powinni tak, jakby był ich ostatnim. Powiedział wtedy, że on ma przed sobą już tylko miesiąc. Przeczuwał? Wiedział? W każdym razie miał razie miał rację.
Konkrety
Ks. Janusz Cegłowski, badacz dziejów Stanisława Kostki,pisał o nim: „Miał odwagę przeciwstawić się panującym modom na życie. Nie chciał uczynić z życia jednej wielkiej rozrywki. Umiał przeciwstawić się naciskom grupy, być sobą, być wolnym. Żył z pasją. Nie miał czasu na eksperymenty w poszukiwaniu szczęścia. On wiedział, że ten świat nie zaspokoi jego tęsknot, że prędzej czy później poczułby się oszukany lub zawiedziony. Uwierzył w miłość Boga do niego i całym sobą Bogu odpowiedział”.
Można nie rozumieć przesłodzonych obrazków. Ale kiedy dobrze się wczytać w św. Stanisława, może się okazać, że pomysł biskupów nie jest wcale pomysłem oderwanym od życia. Że z całej długiej listy kandydatów – propozycji na przeżycie tego roku – właśnie Rok św. Stanisława może być propozycją dla nas. Oczywiście pozostanie jeszcze pytanie, co z nim zrobić, żeby nie pozostać na poziomie uroczystych obchodów. Biskupi proponują: „Wymagajcie od siebie!”. Zerwijcie z lenistwem. Zerwijcie z nałogiem. Adoptujcie dziecko poczęte. Podejmijcie krucjatę antyalkoholową. Módlcie się za księdza, którego nie lubicie. Obierajcie Stanisława za patrona bierzmowania. Pielgrzymujcie do Rostkowa, gdzie się urodził i do Przasnysza, gdzie został ochrzczony. To są konkrety.
„Wymagajmy od siebie” – bo do rzeczy większych jesteśmy stworzeni. Może jednak Stanisław Kostka ma nam coś do powiedzenia? Mówię to z pełną odpowiedzialnością: ja, która „św. Stasia” dotąd zwyczajnie nie lubiłam.