Swoją najnowszą książką wprowadza Pan do obiegu nowy termin – antymatki. Nie bał się Pan zrzucić matek z piedestału?
– Przyznam, że miałem pewien dylemat, bo ideał matki Polki wydaje się nie do ruszenia. Od wartościowych osób, które dane było mi w życiu spotkać, nauczyłem się jednak odwagi. Do tego rozmowy z czytelnikami moich poprzednich książek, przyjaciółmi i znajomymi, prowadzone przy różnych okazjach, wyraźnie pokazały mi, że istnieje zapotrzebowanie na pozycję przybliżającą problem toksycznych, zaborczych, nadopiekuńczych i oziębłych matek. Żadne z tych słów nie oddawało do końca tego, o czym piszę, stworzyłem więc neologizm – antymatki. To określenie pokazuje, że miłość macierzyńska może być realizowana w zły sposób. Ofiary antymatek opowiadając mi o swoich doświadczeniach, niekiedy przez łzy, podkreślały, iż mają nadzieję, że ich historia będzie ostrzeżeniem dla innych. Zachęci do przyjrzenia się relacjom panującym w rodzinie chłopaka czy dziewczyny, narzeczonego czy narzeczonej. To, z jakiej rodziny pochodzimy, jest bowiem bardzo ważne, wpływa na relacje z współmałżonkiem, niekiedy w sposób tragiczny. Badania pokazują, że nadopiekuńczość rodziców, która skutkuje wychowaniem życiowej ciamajdy, jest drugą z przyczyn rozwodów.
Idzie Pan jeszcze dalej i nie waha się powiedzieć, że antymatki kierują się piekielną inteligencją.
– Jak nazwać to inaczej, chociażby w przypadku kiedy młoda, naiwna synowa, starając się nawiązać dialog z teściową, odsłania się przed nią i mówi o swoich emocjonalnych poranieniach, po czym zostaje ugodzona, i to wielokrotnie, dokładnie w te punkty. Podobnie jak zaborcze matki celują w słabe punkty osobowości, charakteru i psychiki swoich dzieci, które oczywiście potrafią świetnie rozpoznać. A do tego wykorzystują ich religijne zaangażowanie jako element manipulacji. Wszystko po to, by zaakcentować swoją dominującą rolę władczyni.
W pracy nad książką pomagali też Panu psychologowie.
– Chciałem mieć pewność, że to, o czym piszę, jest spójne z ich doświadczeniami. Rozmawiałem też z księżmi o ich obserwacjach. Aż trudno było uwierzyć, kiedy przyznawali, że zdarza się, iż przychodzą do nich panie z pytaniem o to, jak rozwalić małżeństwo syna. Zresztą wszystkie zebrane w książce historie opowiedziały mi osoby utożsamiające się ze środowiskiem katolickim. Antymatki, o których mówimy, odbierane są w większości jako pobożne kobiety, wręcz gorliwe katoliczki. Postawiłem więc sobie proste pytanie. Jak to się dzieje, że po wyjściu z kościoła taka kobieta zmienia oblicze i staje się wręcz katem dla swojego syna, córki, synowej czy zięcia?
I znalazł Pan na nie odpowiedź?
– Źródłem wypaczonej miłości macierzyńskiej są grzechy główne: pycha, chciwość, zazdrość, gniew, nieczystość, łakomstwo, lenistwo lub znużenie duchowe. Bez trudu można dostrzec związki między nimi a mentalnością i postępowaniem antymatek. Moim zdaniem tym kobietom brakuje zdolności do przeprowadzenia uczciwego, dogłębnego rachunku sumienia. Często ich pobożność ogranicza się wyłącznie do sfery obrzędowej i nie ma nic wspólnego z realnym, egzystencjalnym doświadczeniem. Zresztą sam wielokrotnie spotykałem antymatki, dla których papieskie nauczanie czy prawdy katechizmowe nie są żadnym autorytetem.
To odpowiedź godna teologa. A gdyby spojrzeć na temat od strony uwarunkowań społecznych?
– W naszym kraju po II wojnie światowej został bardzo zachwiany patriarchalny model rodziny, w którym głową był mąż i ojciec. Funkcjonujący w nim system wychowania przygotowywał dzieci do dorosłego, samodzielnego życia. Lata przemian obyczajów i mentalności, w tym postrzegania męskości oraz kobiecości, zaowocowały tym, że w wielu współczesnych domach role się przemieniły. To efekt między innymi zawodowej i światopoglądowej emancypacji, ale też świadomej polityki władz PRL-u, która zmierzała do rozbicia tradycyjnego modelu małżeństwa i rodziny. Po wojnie bardzo też zostało sfeminizowane nauczycielstwo. Chłopak nie tylko jest wychowywany przez matkę, ale też edukowany przez kobiety. Nie bez znaczenia jest też mniejsza liczba rodzin wielodzietnych.
W swojej książce wyszczególnił Pan różne typy antymatek, chociażby matki jedynaków, Piotrusiów Panów czy trzech muszkieterów. Szczególnie intrygujące jest jednak określenie matczynej miłości „miłością powoju”...
– To oczywiście nawiązanie do chwastu, który nie tylko oplata to, przy czym rośnie, ale też ma nasiona z trującymi substancjami. Zaborcza miłość takiej matki nacechowana jest egoizmem i chęcią całkowitego zapanowania nad życiem dziecka. W praktyce oznacza to nierzadko kontestowanie jego małżeństwa i wieczną niechęć wobec synowych czy zięciów. Ale matka może też „owijając się” wokół dziecka, przyjmować rolę ofiary. Mówi wtedy dorastającemu chłopakowi: „Jestem taka bezradna, synku. Nie możesz się ożenić, bo mamusia zostanie sama i będzie nieszczęśliwa”.
Pisze Pan też o matkach księży i zakonników w kontekście matek mających powołanie.
– One już po urodzeniu dziecka wiedzą najlepiej, kim powinno być: lekarzem, adwokatem czy księdzem. W książce podkreślam, że wymóg oderwania się syna od matki stanowi warunek dojrzałości mężczyzny, niezależnie od tego, czy wybierze życie w małżeństwie, samotności. czy odkryje powołanie do kapłaństwa lub życia konsekrowanego. Tymczasem przełożony jednego ze zgromadzeń, który jest moim znajomym, opowiadał mi o niepokojącym zjawisku „wirtualnej pępowiny”, czyli potrzebie, jaką mają młodzi zakonnicy, konsultowania różnych spraw z mamami za pośrednictwem SMS-ów, Skype’a czy e-maili.
Pojawia się również matka jako konkurencyjna seksbomba czy matka księżniczki. Tak więc toksyczne relacje matki wobec dziecka dotyczą nie tylko synów, ale i córek?
– Oczywiście! Jednym z pojawiających się problemów może być zaniżanie poczucia wartości u dziewczyny, krytykowanie jej urody, umiejętności i zdolności. Matki bywają także zazdrosne o męża czy partnera córki, o jej sukcesy i relacje z ojcem. Jeśli są zażyłe, potrafią je świadomie niszczyć. Z kolei rozpieszczanie córek sprawia, że nie są one przygotowane do podejmowania w dorosłym życiu codziennych zmagań. Wyrastają na egoistki nienauczone poświęcenia i nieliczące się z dobrem innych osób. Oczekują hołdów otoczenia i trudno nawiązują relacje z innymi ludźmi.
Co w takim razie możemy zrobić, jeśli rozpoznajemy, że nasza matka jest antymatką?
– Najistotniejsze w relacjach między poranionymi pełnoletnimi dziećmi, a krzywdzącymi je rodzicami jest przebaczenie. Ale przyjęcie postawy przebaczenia wymaga otwartości na łaskę i działanie Ducha Świętego. Musimy też pamiętać, że nie jesteśmy zdeterminowani złem. Kościół uczy, że każda sytuacja jest wyzwaniem i z każdej można wyprowadzić dobro. Warto podjąć wysiłek, aby zacząć żyć swoim życiem. Głębokie zranienia sprawiają jednak, że zazwyczaj potrzeba jest tutaj pomoc. Jeśli mamy mądrego spowiednika czy przewodnika duchowego, warto z nim porozmawiać. Zachęcam też do skorzystania z pomocy psychologa, szczególnie chrześcijańskiego. Trzeba wlaczyć o swoje życie!
Niektórzy przed toksycznymi matkami po prostu uciekają do innego miasta czy nawet kraju.
– Odległość geograficzna niewątpliwie osłabia związki interpersonalne. Jednak jeszcze nikomu nie udało się wyjechać tak daleko, by nie zabrać tam samego siebie. To bowiem w człowieku tkwi problem. Pierwszym krokiem terapii w takim przypadku również musi być uświadomienie sobie owej toksycznej relacji z matką i dostrzeżenie jej destrukcyjnego wpływu na osobowość i charakter dziecka. A kolejnym przebaczenie.
A jeśli same właśnie odkryłyśmy, że blisko nam do antymatki?
– Namawiam do przyjrzenia się, czy moja miłość do dzieci jest rzeczywiście prawdziwa, czy gdzieś nie popełniłam błędu. Pamiętajmy równocześnie, że wszyscy je popełniamy. Problem pojawia się, kiedy nie mamy do czynienia jedynie z błędem, ale stałą postawą. Ale nawet jeśli ktoś zdiagnozuje, że jego miłość jest toksyczna, to także jeszcze nie jest to koniec świata. W każdej chwili można zacząć to zmieniać. Nasze życie jest nieustannym zmaganiem się dobra ze złem. Mamy wolny wybór i jeśli tylko chcemy, możemy zmienić swoje postępowanie. A jeśli trzeba, poszukajmy kogoś, kto nam w tym pomoże.
A jak się ustrzec błędów, kiedy dopiero zaczynamy swoją przygodę z macierzyństwem?
– Nikt z nas nie kończył wprawdzie szkoły dla dobrych ojców czy matek, ale jeśli jako dziecko doświadczyliśmy w swojej rodzinie ciepła i miłości, a do tego chłoniemy pedagogiczną myśl Kościoła, to wiemy, na czym polega mądre realizowanie powołania do rodzicielstwa. Jeśli jednak zetknęliśmy się z antywzorami, to warto poszukać dla siebie tych dobrych.
Wspomniał Pan o pedagogice chrześcijańskiej. Powiedzmy trochę o jej założeniach.
– Najkrócej mówiąc, istotą wychowania w rozumieniu pedagogiki chrześcijańskiej jest nauczenie wiary i osobistej relacji z Bogiem, przygotowanie dziecka do samodzielności, nauczenie go dokonywania wyborów i brania za nie odpowiedzialności oraz kształtowania relacji z innymi. Chrześcijańscy rodzice muszą pamiętać, że wychowują dziecko dla Boga, Kościoła i świata, a nie tylko dla siebie.
W książce przypomina Pan też, że Kościół naucza o pięknej miłości, realizowanej na wzór Matki Bożej.
– Podkreślam przy tym, że matki najdoskonalej upodabniają się do Matki Bożej nie przez to, że wypełniają macierzyńskie powołanie i rodzą dzieci, ale dzięki autentycznej pobożności wyrażającej się miłością w całym swoim życiu. Musimy też mieć świadomość tego, że model zaborczej matki w niezwykle skuteczny sposób może zaciemniać obraz Maryi. Wielokrotnie słyszałem wypowiedzi osób mających trudności z zaakceptowaniem i praktykowaniem kultu Matki Bożej, ponieważ w dzieciństwie, młodości i wieku dojrzałym miały do czynienia z despotycznymi matkami. Tym bardziej trzeba więc podkreślić, że jednym z zadań Kościoła jest wychowanie wrażliwych, czułych i świadomych swojego macierzyńskiego powołania kobiet. Skoro stoi przed nami takie wyzwanie, to moim zdaniem modyfikacji powinien ulec program nauk, katechez i kursów przedmałżeńskich. Jak najwięcej miejsca powinno się w nim poświęcić praktycznym zagadnieniom dotyczącym wychowania dzieci, relacji wobec rodziców i rozwiązywania konfliktów małżeńskich.
No właśnie. Nie sposób, mówiąc o postawach matek, pominąć także tematu relacji małżeńskich...
– Niektóre z moich rozmówczyń jawnie mówiły o tym, że wyszły za mąż bez miłości, bo nie były jej nauczone. Chciały po prostu mieć dom i rodzinę. Kiedy po urodzeniu dziecka odkryły w sobie miłość, mężowie nie byli im do jej przeżywania potrzebni. Odsuwały ich więc na margines, co sprawiało, że w mężczyznach słabła psychiczna wola życia i zapewne z tego powodu dość szybko umierali. A robią to w różny sposób: są zaborcze, nadopiekuńcze, stosują szantaż emocjonalny. Wtedy kobiety jako królowe matki chciały jeszcze bardziej panować nad życiem dzieci. Co ciekawe, toksyczne i apodyktyczne matki długo żyją, przynajmniej 80, a nawet 90 lat.
Inny model to taki, w którym żony świadomie eliminują mężów z procesu wychowania i totalnie go monopolizują. „Ty zarabiasz, a ja zajmuję się domem i dziećmi” – taki schemat wyraża ukrytą chęć zdominowania przez matkę relacji z dziećmi. Niektórzy ojcowie bez sprzeciwu poddają się temu planowi, bo widzą w nim pozorne dobro i korzyści dla siebie. Niestety, ojciec odstawiony na boczny tor ma coraz słabszy kontakt z dziećmi, skazany jest na bycie biernym obserwatorem ich życia. Co gorsza, bywa, że po latach takiego układu małżeństwo po prostu się rozpada.
Prof. UKSW Grzegorz Łęcicki
Mąż i ojciec, dziennikarz prasowy i radiowy, nauczyciel akademicki, kierownik Katedry Teologii Środków Społecznego Przekazu na UKSW w Warszawie, specjalista w zakresie teologii kultury oraz teologii mediów, autor książek, m.in. Małżeństwo i rodzina w nauczaniu oraz doświadczeniu Kościoła oraz Wyjątkowy poradnik szczęścia małżeńskiego.