Przemysław Bogusławski i Wiktor Stasik, dwaj z tysięcy robotników, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego z zacięciem stawiali opór wobec wprowadzania wojska do wrocławskich zakładów pracy, są co do tego zgodni.
Najpierw, wieczorem 13 grudnia, oddziały ZOMO rozpoczęły pacyfikację zakładów skupionych we wschodniej części miasta, m.in. Pafawagu, Dolmelu i Fabryki Automatów Tokarskich (FAT), gdzie pracował Wiktor Stasik (w tych zakładach chronili się też przywódcy dolnośląskiej „Solidarności”). Kilka dni później, 16 grudnia, okrążyli znajdujący się w odosobnieniu na północno-zachodnich rogatkach miasta Polar, gdzie pracował Przemysław Bogusławski.
Odwołać stan wojenny
13 grudnia dla obu panów zaczął się zupełnie inaczej. Wiktor Stasik o trzeciej w nocy usłyszał łomot do drzwi. Pracował wtedy jako szlifierz kół zębatych, był przewodniczącym Zakładowej Komisji NSZZ „Solidarność”, a pół roku wcześniej współorganizował tam strajk. Dwóch esbeków w cywilu i trzech zomowców z karabinami wkroczyło do mieszkania. „Panie Stasik, w całym kraju ogłoszono stan wojenny. Zabieramy pana” – usłyszał. Pod pozorem pilnej potrzeby zdążył spłukać w ubikacji listę członków „Solidarności”. W głowie kotłowały mu się obrazy i skojarzenia: a to o wywózkach na Sybir przez radzieckich komunistów, a to o strzałach w tył głowy, które dekadę później komuniści wysyłali w więzieniach naszym patriotycznym działaczom. Gdy po wyjściu z budynku funkcjonariusze zaczęli kierować go w stronę wykopów pod fundamenty bloku, krzyknął pod oknem związkowego kolegi: „Panowie! Do cholery! Gdzie mnie prowadzicie!?”. I dodał w myślach: „Panie Boże, nie czuję się taki ważny, żeby mieli mnie rozwalić tak na początku. Ale jeśli, to może ktoś usłyszy ten krzyk i będą świadkowie”.
Aresztowali go na 48 godzin, a w poniedziałek po południu wypuścili i przewieźli do zakładu pracy. Zakład stał, a przy głównym wejściu widniały trzy żądania strajkujących: odwołać stan wojenny, uwolnić internowanych, uwolnić naszego przewodniczącego Stasika. „No to co, macie go wolnego. Bierzcie się do roboty” – krzyknął dyrektor do strajkujących. „Są jeszcze dwa punkty do spełnienia” – usłyszał od kontynuujących strajk.
Pacyfikacja
Przemysław Bogusławski, operator pieca emalierskiego w Polarze i przewodniczący tajnego komitetu strajkowego, 13 grudnia przeżył w miarę spokojnie. O rozpoczęciu stanu wojennego usłyszał w pracy, a dzień później, gdy do niej wrócił, rozpoczęli strajk rotacyjny. Strajkowali na trzy zmiany. – Od początku w zmilitaryzowanym zakładzie przebywali rządowi komisarze. To był sposób na zastraszenie ludzi wojskową władzą. W rzeczywistości siedzieli i pili, a zarządzenia nadal wydawał dyrektor – wspomina ze spokojem Przemysław Bogusławski.
Strajk w Polarze trwał do 16 grudnia. Tego dnia, tuż po Mszy św. odprawionej przez ks. Mariana Stanetę, wkraczają zomowcy. Zakład był otoczony. Naokoło ponad trzydzieści czołgów i jeszcze więcej samochodów milicyjnych. – Gdy tylko ktoś uciekał atakowali. Oczy mieli jak u węgorza: małe i nieruchome. Musieli być po narkotykach – opowiada.
Przemysław Bogusławski, tak jak wielu innych, nie chciał prowokować do rozlewu krwi. Wiedział, że nienawiść rodzi nienawiść. Od ks. Blachnickiego, kard. Wyszyńskiego i Jana Pawła II nauczył się innej drogi. Gdy rzucili się na kolegę, krzyknął więc głośno: „Uwaga bomba”. To ich zatrzymało.
Czołgi
– Odkąd zomowcy wyprowadzili mnie z domu, czułem się gotów na wszystko – mówi Wiktor Stasik. – Jakby ktoś, niczym powietrze, wypuścił ze mnie strach. „Co zrobicie, to będzie. Przyjmuję to jakby było z ręki Boga”, myślałem. I byłem gotów iść po wilczy bilet, czyli zwolnienie z pracy, do władz fabryki, gdy zagrozili zwolnieniami kilku osobom z mojej załogi. To było 15 grudnia. Nigdzie nie poszedł. Dowiedział się, że spacyfikowano Pafawag i Dolmel i to w jego zakładzie schronili się uciekający z nich Pinior, Bednarz i Frasyniuk.
We środę 16 grudnia zomowcy i milicja otoczyli zakład i wywlekli z niego ponad trzydzieści osób. W piątek 18 grudnia przez megafony na wydziałach rozległ się głos: „Załoga FAT-u, macie 15 minut na opuszczenie zakładu”. Nie drażnili zomowców, wyszli niezwłocznie. Członków Regionalnego Komitetu Strajkowego udało się ukryć.
– Gdy wychodziliśmy, na torach okolicznych ulic stały czołgi z lufami do góry. Robiły wrażenie – mówi. – Tych, którzy byli na listach proskrypcyjnych, funkcjonariusze zabierali do suk. Pozostałych przepychano szpalerem w kierunku cmentarza Grabiszyńskiego. Stasik trafił najpierw do więzienia na Kleczkowską, potem do Grodkowa. Wyszedł 1 lipca 1982 r.
Wbrew podziałom
Od czasu pacyfikacji w Polarze stacjonowali żołnierze z czynnej służby wojskowej, nadzorując zakład. – Chodzili zmarznięci, więc zapraszaliśmy ich do kanciapy na herbatę – wspomina Przemysław Bogusławski. – W 90 proc. przypadków rzucali wtedy karabiny byle gdzie. Nie bali się, że któryś z nas go weźmie.
Przy herbacie rozmawiali o wszystkim: niektórzy byli wściekli, że na Boże Narodzenie władze nie puściły ich do domu, niektórzy przestraszeni, że będą tu strzelać i mordować. Większość uważała komunistów za „bandę drani” i nie wierzyła w ich idee. Byli też tacy, na których mocno wpłynęła propaganda. Bogusławski któregoś dnia chciał zaprosić na herbatę kolejnego z żołnierzy wchodzących na rampę zakładu. Ten w jednej chwili ściągnął karabin z pleców i wymierzył w niego. Zatrzymał się w ostatnim momencie. Był blady. Odmówił.
– Owszem, baliśmy się – wspomina Przemysław Bogusławski. – Tylko nienormalny się nie boi. Miałem żonę, na utrzymaniu trójkę dzieci, dom i dobrą pracę, którą mogłem stracić. Ale ten strach nie decydował o niczym.
Jedność
– 13 grudnia był datą symboliczną – mówi Przemysław Bogusławski. – Nasza walka de facto odbywała się po nim. Komunistom udało się zdławić akcję strajkową, ale nie zdusili naszego ducha.
Z nieukrywanym podziwem opowiada o kobietach, które stanowiły połowę załogi Polaru i działały w opozycji na równi z mężczyznami. O żonie Teresie, która opiekowała się ich dziećmi, była w ciąży i ryzykowała, pisząc ulotki na maszynie. A gdy go zamknęli w więzieniu, robiła wszystko, by go stamtąd wyciągnąć. Mówi o zaangażowaniu i wielkoduszności, z jaką ludzie wspierali aresztowanych i ich rodziny. O tym, jak dzielili się własnymi pieniędzmi. O adwokatach, którzy za swoją pracę dla więźniów politycznych nie chcieli ani grosza. – To była ogromna siła narodu. Mieliśmy jeden cel i byliśmy jak jedna rodzina – podsumowuje.
Z błyskiem w oku wspomina dowcipną czasami walkę. Jak podczas wizyty w Polarze przedstawicieli polskiej reprezentacji piłkarskiej, gdy dyrekcja zakładu wywiesiła przy wejściu ogromny plakat reklamowy z piłkarzami oraz podpisem: „I oni wybrali Polar”. – Komuniści pilnowali, byśmy na jego miejsce nie zawiesili nic wrogiego. Wiedzieli już, że jesteśmy do tego zdolni – wspomina. – Jednak nie do końca im się to udało.
Gdy goście weszli na salę, przed plakatem przejechał wózek z produktami. Ku uciesze przybyszów pod ich podobiznami pojawił się napis: „I oni wybrali Solidarność”.
– Czy dziś zrobiłbym to samo? – Przemysław Bogusławski nie ma wątpliwości. – Walczyliśmy przecież o wolność.