W meczecie w Bohonikach drzwi są zamknięte, ale na klamce wisi kartka z numerem telefonu. Zanim zdążę wybrać numer, z domu naprzeciw wychodzi starsza pani. Kilkaset metrów przejeżdża na starym rowerze.
Ocalone
Eugenia Radkiewicz meczetem opiekuje się już od 18 lat. Otwiera drzwi, prosi o zdjęcie butów, sama swoje zamienia na kapcie z futerkiem. Proponuje zakup „oka proroka”, muzułmańskiego amuletu zwanego również nazarem albo koronki modlitewnej, którą nazywa różańcem. Opowiada krótko o islamie i o samym meczecie. Tu jest część dla mężczyzn, tu dla kobiet. Tu wnęka, wskazująca kierunek na Mekkę. We wnęce kompas. Na ścianach wiszą muhiry – wersety z Koranu, wypisane na zielonym tle, zdobione ornamentami z kwiatów. Nie ma nigdzie wizerunków ludzi ani zwierząt, ich tworzenia zabrania Koran. Pani Eugenia tłumaczy, że w domach zamiast obrazów też wieszają podobne muhiry. Ale zdjęcia bliskich już ustawiają tak samo jak wszyscy.
Zaskakujące jest, w jaki sposób małej grupie Tatarów, odmiennej religijnie, wchodzącej w związki małżeńskie z katolickimi i prawosławnymi kobietami, udało się przez tyle setek lat zachować muzułmańską wiarę. A jednak się udało, choć z radykalnym islamem ma ona niewiele wspólnego. Na pytanie o modlitwę pięć razy dziennie pani Eugenia macha ręką: – Kto by takiego pracownika zatrudnił? Modlimy się rano i wieczorem, a dwadzieścia razy w roku w meczecie.
Gdy pytam, czy przestrzegają ramadanu, wzrusza ramionami: – A komu taki burkliwy, głodny i niewyspany człowiek potrzebny?
W ramadanie żyje się skromniej, bez zabaw, bez alkoholu, świńskiego się nie je. Pytana o uroczystości poza wyznaczonymi dniami, mówi o ślubach i chrztach. Chrzty sprawiają, że czuję się lekko skołowana, dopytuję więc, czy aby na pewno tak to nazywają: chrztem? Pani Eugenia potwierdza. Rozumiem, że nie jest imamem. Jej odpowiedzi nie są odpowiedziami całej muzułmańskiej wspólnoty, tylko wiedzą prostej kobiety. Nie spieram się z nią, ona jest tu u siebie. Ale w islamie chrztu nie ma.
Dzieci czekają na tatusia
Bardziej precyzyjny jest Dżemil Gembicki, który opiekuje się i oprowadza po meczecie w Kruszynianach. Opowiada o ceremonii ślubnej, podczas której trzeba wykupić pannę młodą za kilkadziesiąt bombonierek i o tym, że młodzi stoją na skórze baraniej, która ma przynieść im szczęście. Tłumaczy, że Tatarzy odeszli od rytuału obrzezania. Mówi o uroczystości azan, pierwszym wezwaniu dziecka na modlitwę. Można uznać, że to odpowiednik chrześcijańskiego chrztu, ryt inicjacji. Dziecko – znów na baranim kożuszku – wzywane jest przez imama na modlitwę. Później imam trzymając je za palec prawej ręki, szepce do ucha szahadę, czyli wyznanie wiary. To kolejna okazja, kiedy w ofierze składa się słodycze. Słodycze przynosi się również do meczetu, prosząc o modlitwę w konkretnej intencji. Po modlitwie owe dary dzielone są pomiędzy wszystkich uczestników. – Często wracamy z pełnymi reklamówkami słodyczy – śmieje się Dżemil. – Co by nie mówić, dzieci czekają na powrót tatusia z meczetu!
Tatarzy w samych Kruszynianach mieszkają od marca 1679 r. Król Jan III Sobieski nie miał czym zapłacić im za służbę w wojsku, więc zamiast wypłacić żołd, nadał im ziemie. Przyjechało tu wówczas około czterdziestu rodzin. Tatarzy mogli żenić się z polskimi kobietami i wychowywać dzieci w religii muzułmańskiej. Otrzymali szlacheckie nazwiska i mieli prawo do sądów, broni i służby.
– Kiedy w wojnach polsko-tureckich Tatar polski zmuszony był do walki z Tatarem krymskim, ci z Krymu pytali: „Dlaczego zabijacie braci swoich?” – opowiada Dżemil Gembicki. – Wtedy polscy Tatarzy odpowiadali: „Ani Bóg, ani Koran nie każe wam grabić ani zabijać, a nam być za to wdzięcznymi. Zabijamy was nie jako braci, ale jako łupieżców”.
Nie czujemy: jesteśmy
Tatarzy na terenie Rzeczypospolitej wznieśli siedemnaście meczetów. Piętnaście z nich po zmianach granic znalazło się na Litwie i Białorusi, komunizm przetrwało sześć. W Polsce pozostały tylko dwa, oba zabytkowe, zadbane i wciąż czynne: w Bohonikach i Kruszynianach. Tatarzy mówią, że to ich polska Mekka i Medyna.
– Przed wojną za Tatarów w spisie powszechnym podało się ponad 5 tys. osób – mówi Dżemil Gembicki. – Nagrobki z półksiężycem są na Monte Cassino i w Tobruku. W hymnie Polski bijemy w tarabany. Kiedy ktoś nas pyta, czy czujemy się Polakami, odpowiadamy, że nie. Nie czujemy się Polakami. My jesteśmy Polakami. Żyjemy tu od wieków, tu jest nasza ojczyzna, innej nie mamy. Językiem tatarskim nie mówimy już od trzystu lat. Została nam tylko religia, tradycja i kuchnia. W jednej wsi żyją muzułmanie, katolicy i prawosławni. Czy to rodzi problemy? Owszem. Wszyscy razem mamy tyle świąt, że czasem nie ma kiedy pracować! – śmieje się Dżemil. – W święto sąsiada nie wypada przecież rąbać drewna czy kosić trawy.
Małżeństwa mieszane nadal są tu codziennością. Małżonkowie zwykle zostają przy swojej wierze, a dzieci wychowują bardzo różnie. – W moim domu obchodzimy jedne i drugie święta – przyznaje Dżemil. – Moja córka jest katoliczką, syn muzułmaninem.
Matejko się pomylił
W Pentowie spotykam ludzi, dla których pasją jest wojskowa tradycja tatarska. Sami Tatarami nie są, zajmują się rekonstrukcjami historycznymi. Przebierają się, robią łuki, strzelają do tarczy z rozpędzonego konia. – Źródłami pozwalającymi odtworzyć dawne style jazdy są stare ryciny czy obrazy – tłumaczy Michał Sanczenko. – Sprawne oko wyłapie sylwetkę jeźdźca, wygląd siodła, przesunięcie strzemion. Ale do źródeł trzeba podchodzić krytycznie. Wie pani, że Matejko w swojej Bitwie pod Grunwaldem namalował trzech Tatarów? Wszyscy mają źle namalowane łuki, z cięciwą nałożoną ze złej strony.
Używany przez Tatarów łuk wschodni jest krótki. W czasie jazdy nie rani konia, łatwo się z nim odwracać. Jest też lekki i szybki. Tradycyjnie nie wykonywano go z drewna, którego na azjatyckich stepach brakowało, ale z sklejanych ze sobą rogów bawolich, drewna, ścięgien zwierząt. – Tatarzy służyli w polskim wojsku jako lekka jazda – mówi Michał Sanczenko. – Byli jednostkami specjalnymi: mieli się szybko przemieszczać, rozpoznać teren, wciągnąć kogoś w zasadzkę. Stawialiśmy niedawno tatarską jurtę. To ludzi interesuje, choć w Polsce Tatarzy nigdy w jurtach nie mieszkali. Po pierwsze klimat nie ten, po drugie nie byli tu koczownikami. Na ziemię zasłużyli pracą. I miejscowi wiedzą, że Tatarzy są tu z nami od wieków. Mówią o nich „nasi muzułmanie”. Podczas turniejów czy konkursów jeździeckich wyjeżdżamy czasem do krajów islamskich, więc widzimy różnicę. Nasi Tatarzy mają tam przechlapane: radykalnym muzułmanom nie może się podobać, że Tatarzy tak dobrze żyją wśród chrześcijan, że się zasymilowali.
Wszyscy są równi
Naprzeciw meczetu w Kruszynianach stoi „Tatarska Jurta”, miejsce, które Dżenneta Bogdanowicz nazywa swoim domem. Restaurację stworzyła, żeby podzielić się smakami, zamkniętymi przez 600 lat w małym środowisku Tatarów. Nie umawiałyśmy się wcześniej: Dżenneta po prostu jest, a kiedy ktoś poprosi, przysiada się do gości, opowiada o historii potraw i o tym, jak je jeść, by poczuć „prawidłowy” smak. Swoje dania wyniosła z domu: tak do dziś gotują Tatarzy, przede wszystkim na święta. Sama Dżenneta bardzo lubi pierekaczewnik, rodzaj placka pieczonego z ciasta makaronowego, bardzo cienko wałkowanego i składanego wiele razy, przekładanego masłem i mięsem. Jeczpuczmaki to pieczone pierogi w kształcie trójkąta. – Jeczpuczmak ma mieć wszystkie kąty równe, żeby pokazać, że wszyscy Tatarzy są sobie równi – tłumaczy Dżenneta. – W żadnej z potraw nie może być wieprzowiny, sama jej nie podaję. Ale jako Tatarzy jesteśmy przede wszystkim Polakami, więc jeśli ktoś nas częstuje, to nie robimy problemu, jemy.
My tu jesteśmy
– Zdarza się, że jakiś ksiądz w drodze do Sokółki przywiezie tu grupę na obiad – mówi Dżenneta. – Tłumaczę im wtedy, że są w muzułmańskim domu. Przez chwilę czuję mur. A potem opowiadam dalej: że ziemię, na której siedzą, król nadał mojej rodzinie 400 lat temu. Że moi tatarscy przodkowie, aż do dziadka, byli oficerami w polskim wojsku. Że dziadek przeszedł cały szlak z generałem Andersem i walczył o Anglię. Że babcia spędziła za niego pięć lat na Syberii. My tu jesteśmy!
Dziadek Dżennety, oficer Wojska Polskiego, pochowany jest na pobliskim mizarze, pod nagrobkiem z półksiężycem. Pewnego dnia wandale zamalowali arabskie napisy i namalowali na grobie znak Polski Walczącej. – Jakiś czas temu pisano o nas, że trzeba nas deportować, bo jesteśmy bombą zapalną. Czy kiedykolwiek przez 600 lat Rzeczpospolita miała z nami problem? – dziwi się Dżenneta.
Goście jedzą, po restauracji kręci się kot. Za chwilę podchodzi kilkuletni chłopiec i przytula się do babci. – Jak masz na imię? – Emirrr – odpowiada, mocno akcentując „r”. – Niedawno nauczył się prawidłowo mówić – śmieje się Dżenneta. – Wcześniej się denerwował, bo wszyscy myśleli, że jest Emil. W każdym środowisku są i źli, i dobrzy ludzie. A kiedy ktoś pod płaszczykiem religii robi złe rzeczy, to się za niego wstydzimy. I boimy się w dwójnasób. Mogą przyjść nas podpalić jacyś dresiarze w pałami. Mogą przyjechać muzułmanie i powiedzieć, że jesteśmy złymi muzułmanami, bo tak żyjemy, tak się ubieramy. A my jesteśmy Polakami.