Logo Przewdonik Katolicki

Radykalni

Monika Białkowska
FOT. MICHAŁ DUDEK. Rytm dnia wyznaczony przez modlitwę i pracę pomaga uporządkować życie.

Z uzależnienia wychodzą bez leków i psychoterapii, dzięki modlitwie, pracy i wspólnocie. Brzmi niewiarygodnie? Ale działa!

Codzienność pachnie tu trochę benedyktyńskim „ora et labora”. Z jedną różnicą: to nie mnisi, ale chłopaki uzależnieni od narkotyków czy alkoholu, którzy próbują na nowo poskładać swoje życie. Bez księdza, bez psychoterapii, bez leków. Kiedy tam jechałam, też nie wierzyłam, że to możliwe.
 
Mieli to, czego nie miałem
Niełatwo tu trafić. Giezkowo to mała wieś pod Koszalinem. Boczna droga ukryta wśród zarośli prowadzi do szeroko otwartej bramy. Nikt nikogo nie trzyma tu pod kluczem. Nikt nikogo nie pilnuje. To właśnie jest dom wspólnoty Cenacolo.
Wspólnota, która miała nieść pomoc uzależnionym, powstała z 1983 r. z inicjatywy s. Elwiry Petrozzi. To, co w niej zaskakuje, to brak terapeutów, wychowawców czy opiekunów. Owszem, we wspólnocie jest hierarchia, za dom w Giezkowie odpowiadają Łukasz i Krystian. Ale to nie są ludzie z zewnątrz, tylko chłopaki, które są we wspólnocie od kilku lat. Podlegają braciom konsekrowanym we Włoszech i konsultują się z nimi w ważnych sprawach, na co dzień jednak radzą sobie sami. Księża z okolicy przyjeżdżają tu dwa razy w tygodniu, na Mszę św. i żeby chętnych chłopaków wyspowiadać.
Krystian jest w Cenacolo od dwóch i pół roku. – Przed wstąpieniem do wspólnoty uważałem się za ateistę – mówi. – Kiedy pogubiłem się i szukałem pomocy, myślałem o jakimś ośrodku, w którym będzie psycholog, terapeuta, gdzie dadzą mi leki i po pół roku wyleczony z uzależnienia pójdę dalej w świat. Gdy usłyszałem o Cenacolo, byłem sceptyczny, ale pojechałem zobaczyć, o co chodzi. I zobaczyłem coś, czego się nie spodziewałem. Myślałem, że to będzie coś w rodzaju klasztoru, księża, bracia zakonni: bo jak miało być, skoro słyszałem o modlitwie i pracy od rana do wieczora? A tu byli tacy jak ja, normalni ludzie, którzy mieli swoje problemy. Jednocześnie byli moim przeciwieństwem. Rozmawiali, śmiali się, modlili, pracowali, kłócili się i przepraszali: mieli to wszystko, czego ja nie miałem. Czułem się pusty, nie widziałem w niczym radości, nie widziałem sensu. Spotkanie ich tutaj dało mi nadzieję. Oni cieszyli się z małych rzeczy i walczyli o swoje życie, więc ja też chciałem spróbować.
 
Modlitwa i praca
Niektórzy wstają na modlitwę już o piątej rano. Najświętszy Sakrament jest wystawiony do adoracji w tabernakulum, wystarczy otworzyć drzwiczki. O szóstej w kaplicy spotykają się już wszyscy, żeby odmówić pierwszą, radosną część różańca. Część chwalebną odmówią wspólnie wieczorem: w kaplicy, przed figurą, albo idąc przez wieś. Druga, bolesna, nie jest obowiązkowa. Kto chce, odmawia ją w ciągu dnia, w trakcie pracy, w intencji założycielki wspólnoty, matki Elwiry. Poranna modlitwa łączy się z czytaniem i rozważaniem Ewangelii – każdego dnia któryś w chłopaków dzieli się z innymi tym, co szczególnie go w Słowie Bożym dotknęło. Są jeszcze tzw. kompromisy: jeśli tylko ktoś zrobił coś złego, złamał którąś z obowiązujących tu reguł, teraz ma czas, żeby się do tego publicznie przyznać. Przewinienia mogą być niewielkie, ale wpływają na życie wspólnoty: ktoś usiadł w czasie pracy, ktoś zjadł coś sam gdzieś na boku.
– Nikt nie jest tu zmuszany do modlitwy – mówi Łukasz. – Ale jeśli ktoś przychodzi do wspólnoty i jawnie walczy z Kościołem, to prędzej czy później nie wytrzyma i odejdzie.
Pracy we wspólnocie jest bardzo dużo. Nic dziwnego: duży dom, ogromny ogród, zwierzęta i dwunastu młodych mężczyzn, którzy muszą sami zapanować nad wszystkim. Pranie, prasowanie, gotowanie, sprzątanie, remonty, oporządzenie zwierząt, uprawa ogrodu, potem przerabianie zbiorów na zapasy. Jeśli chcieli mieć chleb, musieli sobie wybudować piec do jego pieczenia.
– Jeśli ktoś czegoś nie umie, nauczy się od innych – tłumaczy Łukasz. – We wspólnocie kumulują się doświadczenia nas wszystkich. Niektóre rzeczy robi się inaczej niż na zewnątrz: w gospodarstwie u babci nigdy nie widziałem, żeby ktoś co tydzień szorował do czysta całą zagrodę dla krowy i wymieniał jej całe posłanie. A my tak robimy.
– Żyjemy z pracy własnych rąk i z Bożej opatrzności – przyznaje Krystian. – Nie kupujemy żywności, odzieży ani chemii gospodarczej. Ludzie przynoszą nam to, co jest potrzebne. I nie głodujemy!
– Kiedy wspólnota rodziła się w Medjugorie, wtedy bywało krucho – mówi Łukasz. – Wtedy zdarzało się, że bracia na śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację jedli kapustę. Ale dziś raczej wszystkiego jest dużo. A matka Elwira, gdy jeździła do domów wspólnoty i znajdowała pełne spiżarnie, kazała rozdać wszystko potrzebującym i zostawić tylko worek fasoli. „Teraz nam wystarczy, mamy jedzenie na jutro. A potem będziemy się modlić”, mówiła. Dla nas jest ważne, że możemy coś zrobić własnymi rękoma, to nas pozytywnie buduje.
 
Poradzisz sobie?
W Polsce nie ma domów Cenacolo dla kobiet. Większość chłopaków to ludzie młodzi, do 35. roku życia. Czasem zdarzy się ktoś starszy i otrzymuje zgodę na wstąpienie. Czasem przychodzi jakiś ksiądz z problemem alkoholowym. Czasem seminaria przysyłają swoich kleryków – nie po to, by wychodzili z nałogu, ale by uczyli się życia z Bogiem.
Przygotowanie do wejścia do wspólnoty trwa około półtora miesiąca. Kandydat rozmawia z chłopakami, jego rodzice z innymi rodzicami. Dostaje zalecenia powolnego odcinania internetu, telefonu i mediów oraz areszt domowy. Raz w tygodniu przychodzi na dzień roboczy, gdzie od dziewiątej do siedemnastej żyje tak, jak reszta wspólnoty. Dopiero potem przyjeżdża na stałe. Zdarzają się jednak i tacy, którzy trafiają tu nie z własnej woli, ale z przymusu: bo dostał nakaz leczenia albo rodzina go zaszantażowała. On sam nie godzi na życie wspólnotowe. Czasem przyzna się do tego prędzej, czasem później, ale w pewnym momencie odchodzi. – Droga jest wolna – mówi Łukasz. – Wspólnota poradzi sobie bez ciebie. Ale czy ty poradzisz sobie bez wspólnoty?
– Nowi wszystkich zasad uczą się od przydzielonego im na początku „anioła stróża” – tłumaczy Krystian. – To starszy chłopak, który jest przy nich od rana do nocy. W domu się nie przeklina. Nie ma żadnych używek. Nie ma telewizji czy internetu. Rzeczy osobiste pierze się ręcznie. Wolny czas spędzamy dwójkami, nikt nigdy nie zostaje sam. Chodzi o to, żeby na bieżąco dzielić się tym, co przeżywamy, żeby emocje się w nas nie kumulowały, a potem nie wybuchały. Mamy problemy, z którymi nie możemy sobie poradzić sami, dlatego potrzebujemy siebie nawzajem.
Pokoje w domu są sześcio-, ośmiosoobowe z piętrowymi łóżkami. Nowy chłopak śpi zwykle na górze, jego „anioł stróż” na dole. Przez pierwsze pół roku kontaktu z rodziną nie ma w ogóle. Potem sporadycznie można napisać list. Jeszcze później można się z rodziną spotkać, dwa razy w roku w domu wspólnoty. Po dwóch latach można wyjechać na tydzień do domu. – Nie chodzi tylko o to, żeby zobaczyć się z bliskimi – tłumaczy Krystian. – Chcemy przede wszystkim sprawdzić, jak silne są we mnie wybrane wartości, gdy nie ma przy mnie brata, który może mnie upomnieć.
 
„Nie brać” to za mało
Od trzech do pięciu lat – tyle powinien trwać pobyt we wspólnocie, żeby nie tylko przyswoić sobie wartości, ale zacząć nimi naprawdę żyć. Kto przejdzie przez cały cykl, ma status „eksa”. Może przyjeżdżać na spotkania czy dni skupienia, samemu się umacniać, ale i być motywacją dla innych. Dzięki nim chłopaki we wspólnocie widzą, że można wyjść z narkotyków, mieć żonę, dzieci, pracę i być szczęśliwym.
– Wielu się wydaje, że poradzą sobie sami już po pół roku w Cenacolo – mówi Łukasz. – Mają szczytne cele, chcą wracać, bo mama sama w domu i trzeba się nią zaopiekować, bo długi trzeba zacząć spłacać. To wszystko wymówki. Mieliśmy chłopaka w domu w Chorwacji, który koniecznie chciał się zobaczyć z córką. Nie dostał zgody, wyszedł więc ze wspólnoty. Córki nigdy nie zobaczył, jeszcze po drodze skończył gdzieś ze strzykawką w żyle. Nie zawsze to, co nam się wydaje, naprawdę jest dla nas dobre.
To nie jest tak, że wspólnota wyprowadza z uzależnienia. Kto chce tu wstąpić, musi być po tzw. detoksie. Tu chłopaki zaczynają budować swoje nowe życie.
– Kiedy tu wstępowałem, paliłem paczkę papierosów dziennie – śmieje się Łukasz. – Stanąłem przez bramą i pomyślałem, że zapalę sobie jeszcze jednego, ostatniego. Zaraz potem uświadomiłem sobie, że przecież i tak nie będę mógł palić, więc jaką różnicę robi ten ostatni papieros? Nie zapaliłem, wszedłem. I nawet mnie nie ciągnęło, bo tu po prostu papierosów nie ma. Ale można tu być kilka lat, nie pić, nie brać, a potem wyjść ze wspólnoty i do wszystkiego wrócić. Dlatego tu nie chodzi tylko o to, żeby nie brać: tu chodzi o to, żeby budować nowe życie na konkretnych fundamentach. Te fundamenty to modlitwa, chwycenie za rękę Jezusa. To pozwala mimo upadków powstawać, a nie tarzać się w bagnie.
 
Upada, kto się nie modli
Łukasz wie, o czym mówi. I wie, jak łatwo jest upaść. We wspólnocie jest drugi raz. Za pierwszym razem przeszedł wymagają drogę minimum trzech lat. Kiedy wyszedł, postanowił poprawić bardzo słabą maturę i dostać się na studia.
– Byłem najgorszy w klasie – wspomina. – W Cenacolo spędziłem cztery lata bez dostępu do książek. Maturę można było poprawiać w ciągu pięciu lat, miałem więc siedem miesięcy. Poszedłem do pracy fizycznej, byłem brukarzem. W ten sposób zarabiałem na korepetycje i uczyłem się biologii i chemii. Maturę poprawiłem, dostałem się na medycynę. To wydawało się niemożliwe, ale moje marzenia zaczynały się spełniać, było pięknie. Wtedy skupiłem się na tym, żeby własnymi siłami wszystko utrzymać. Na studiach miałem bardzo dużo nauki. Siedząc cały dzień w książkach, nie byłem w stanie przeczytać nawet części tego, co powinienem umieć. Czułem straszną presję, ale byłem ambitny, nie odpuszczałem. Po miesiącu kawa już nie wystarczała. Zaczęły się używki. Po pół roku byłem już uzależniony. Miałem wyrzuty sumienia, że Pana Boga zostawiłem gdzieś na boku, ale mówiłem sobie, że to tylko tak na początek, że jak się wszystko uspokoi, to znów będę się modlił, ale na razie nie mam czasu. Bałem się, że muszę wszystko sam ogarnąć, zamiast zawierzyć Panu Bogu, że on się o mnie zatroszczy. Upadłem, a ten drugi upadek był dużo większy. Teraz widzę, że jeśli ktoś wychodzi ze wspólnoty i upada, to wtedy, jeśli przestaje się modlić. I wiem, że jesteśmy taką kategorią ludzi, którzy nie mogą iść pośrodku, w sobotę do baru, w niedzielę do kościoła i jakoś sobie radzą. My się musimy opowiedzieć radykalnie po jednej albo po drugiej stronie. To się może wydawać przekleństwem uzależnionych: ale jest naszym błogosławieństwem, kiedy wybieramy Boga.
 
 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki