Logo Przewdonik Katolicki

Na wznoszącej ku Bogu

Michał Bondyra
Fundament pod wiarę położyła mama. Tyle że wtedy Łukasz Boga pojmował opacznie. – Stawiałem na samotną walkę, a trzeba było Mu bezgranicznie zaufać – tłumaczy

Życie Łukasza to sinusoida. Depresja, alkohol, narkotyki, próba samobójcza. Nowenna Pompejańska, terapie, zakony, Medjugorie, Wspólnota Przymierze Miłosierdzia. Proces nawracania trwa.

Kiedy robiąc reportaż w poznańskiej ogrzewalni Caritas, widziałem, z jakim sercem pomaga bezdomnym, z jaką wrażliwością do nich się zwraca, nie mogłem wyjść z podziwu, skąd u wysportowanego 33-latka takie pokłady empatii do cuchnących, sponiewieranych przez życie, a często przez własne nałogi, ludzi ulicy. Gdy odpowiedział: „Mam do nich empatię, bo wiem, że dziś to ja mógłbym być na ich miejscu”, wiedziałem, że historia Łukasza Grocholewskiego musi być mocna. Nie przypuszczałem jednak, że aż tak.
 
Sylwester
Nigdy nie wchodziła mu wódka ani nalewki. Po nich zazwyczaj wymiotował. Pierwsze piwa pił jako nastolatek, ale gdy pytam o punkt graniczny, odpowiada: „Tamten sylwester”. – Miałem wtedy 16 lat, byłem mocno wstawiony i pierwszy raz całowałem się z dziewczyną. Zresztą niejedną. Film mi się nie urwał, ale wtedy czułem, że przekroczyłem granicę – wspomina. Był typem nadwrażliwca. Ból istnienia idealnie określa jego ówczesny stan. Dołował się wszystkim, kompleksami, z którymi nie potrafił się uporać, miał trudność z akceptacją siebie. Na zewnątrz dusza towarzystwa – wewnątrz dusza zraniona, wołająca o pomoc. Jezuicki terapeuta kilka lat później zdiagnozuje, że najpierw była depresja, a potem nałogi. To te ostatnie zasypywały doły psychiczne, w które wpadał. Tak mu się wtedy wydawało. Szczególnie po tym pamiętnym sylwestrze 1998 r.
Na początku pił weekendowo. Z kolegami z piłkarskiego klubu, z ludźmi po wyrokach, na imprezach, w parku, na ławkach, po szkole. Towarzystwo się zmieniało, a on niezmiennie zapijał ból życia procentami. – Potrafiłem w weekendy wypić ponad 20 piw. Miałem tzw. syndrom mocnej głowy – przyznaje. Na grupie terapeutycznej poproszony o spisanie swojego piciorysu, zapisze 20 opasłych stron. – Z różnymi odstępami czasowymi przepiłem połowę życia – mówi.
 
Wigilijny kwas
Pniewy, w których żył, wtedy były oazą narkotyków. „Trawkę” można było dostać praktycznie wszędzie i o każdej porze. – Nie było co robić, to weszły dragi – wspomina. Jeździł na desce po parkach, słuchał hip-hopu, zwłaszcza kawałków zachwalającego marihuanę Kalibra 44. – Najpierw spotykaliśmy się u kumpla na melinie. Pamiętam też, jak czekało się na towar na mrozie. Na blanty zawsze robiliśmy zrzuty – odtwarza tamten czas. Gdy nie miał kasy, to brał „na sępa”, zdarzało się, że kradł. – Wyciągałem po 20 zł rodzicom z portfela, okradałem też rodzeństwo – zaczyna. Wspomina też, jak złapali go na kradzieży sprzętu sportowego ze sklepu i gdy okradł przyjaciela. – Byłem wtedy w amoku. Choć potem oddałem mu pieniądze, przyjaźń się skończyła – tłumaczy. Przygnieciony winą starał się pomagać innym, podejmować posty i pokuty w intencji tych, których okradł. Rozdawał też różne przedmioty. Ale to było później… Łukasz wspomina jedną z Wigilii. – Byłem w kościele na chórze i przeliczałem w paczce blanty. Były dwa. Taki survival. To wtedy pierwszy i jedyny raz „zarzuciłem” kwasa – przyznaje. Prócz LSD, kilka razy zdarzyło mu się spróbować amfetaminy, tabletek ecstasy. Palił też haszysz. – Były dni, kiedy trawę paliłem codziennie, nawet w szkole. Były okresy, że byłem na ciągłym haju – przyznaje.
 
Jak św. Monika
Łukasz swoją mamę porównuje do św. Moniki, bo tak jak ona św. Augustynowi, tak pani Urszula jemu wymodliła nawrócenie. – Codziennie modliła się za mnie na Różańcu. Codziennie była też na Eucharystii. Zresztą nadal tak jest – przyznaje. Był czas, że pytał: „Co dają ci te Różańce?” Mimo zwątpienia od Boga nigdy się jednak nie odwrócił. – Do kościoła chodziłem regularnie, choć w różnym stanie. Regularnie się też spowiadałem. Pochłaniałem książki mistyków. A swego czasu zaczytywałem się w Apokalipsie – zaczyna. Wspomina, jak w sylwestra jego kumpel zapisał całe drzwi szkoły cytatami z Apokalipsy: „To był rok 2000, a my byliśmy kompletnie naćpani i czekaliśmy na koniec świata”. Z czasem trafiły mu w ręce Ćwiczenia duchowne Ignacego Loyoli, potem Dusze czyśćcowe o. Pio. – Zafascynowałem się tym. Czułem bojaźń przed czyśćcem i piekłem. Wtedy przyszła też fascynacja św. Franciszkiem – opowiada. Po chwili wylicza niezliczoną ilość rekolekcji, Mszy uzdrowieniowych, spotkań z księżmi oraz postulat u kapucynów i roczny pobyt na wolontariacie u albertynów. – Nawet naćpany czy pijany zawsze broniłem przed kolegami wiary i Kościoła – tłumaczy. Wspomina też Koronkę do Miłosierdzia Bożego, którą odmawiał przez tydzień nad grobem Krzysia – jego pierwszego dilera. Dziś przyznaje, że fundament pod wiarę położyła właśnie mama. Tyle że wtedy Łukasz Boga pojmował opacznie. – Stawiałem na samotną walkę, a trzeba było Mu bezgranicznie zaufać – tłumaczy.
 
Klaryski
Zakon klarysek w Pniewach ma wieczystą adorację. – Umówiłem się z kumplem na chlanie. Obróciliśmy 0,7 l wódki w 20 minut. Potem poszedłem jeszcze na browary. Zwykle przeczekiwałem w piwnicy lub na dworze, aż wytrzeźwieję. Tym razem zaszedłem pod klasztor Klarysek. Do domu wróciłem obrzygany. Mamie pierwszy raz opowiedziałem, co się ze mną dzieje. Wtedy zaczęło się wszystko zmieniać – mówi. Łukasz zaczął izolować się od środowiska. Klaryski odwiedzał codziennie. Wracając, często narażał się na kpiny. Miał wtedy 17 lat i miało upłynąć jeszcze kolejne dziesięć, by zakonne ziarno zasiane u mniszek zaczęło kiełkować u kapucynów w Krakowie. Najpierw jednak zawalił trzy kierunki studiów. Przez nałogi, ale też przez problemy egzystencjalne. Po trzech latach dał sobie spokój z geografią, potem po semestrze z politologią, wreszcie nie podszedł do licencjatu z dziennikarstwa. Postanowił pojechać na dni skupienia do kapucynów na Olszanicę. Zafascynowali go kameduli i piękne widoki. – Spytałem jednego z braci, czy stąd widać Tatry. Przy dobrej pogodzie tak… – wspomina. Dla zakochanego w górach Łukasza to był dodatkowy bodziec. Po kilku dniach musiał wrócić do Pniew. Wpadł w alkoholowy ciąg, podczas którego okradł bliską osobę. Miał dość. Chciał zmiany. – Kiedy dowiedziałem się, że przez Pniewy przechodzi szczecińska pielgrzymka na Jasną Górę, zdecydowałem się spontanicznie przyłączyć. Mówię: „Idę”. Dołączyłem się za Pniewami, bo było mi wstyd – przyznaje. Rozpoczął nową drogę.
 
Idealny kandydat?
Była pierwszą osobą, której powiedział, że go przyjęli do postulatu. Madzia, którą poznał na pielgrzymce do Częstochowy, z którą przez 11 dni wypracował duchową więź, trwającą pięć lat.
– Nigdy nie byliśmy parą. Ale ona bardzo mnie wspierała. Także wtedy, gdy wyjechała do Norwegii. To do niej wykonałem pierwszy telefon z Krakowa, gdy mnie przyjęli do kapucynów – tłumaczy. Kiedy wrócił do Pniew spakować rzeczy, na imprezie powiedział: „Ostatni raz piję”. – Oszukałem sam siebie, choć przez pół roku w postulacie napiłem się tylko raz, na weselu mojej siostry – przyznaje. Dlaczego po sześciu miesiącach opuścił jednak zakon? – Poddałem się, nie mogłem sobie poradzić z różnymi grzechami, przeszłością, a być może byłem idealnym kandydatem? – zastanawia się. O postulacie mówi: błogosławiony czas. Czas lektur duchowych, czas nawracania, czas życia we wspólnocie. Wyjechał. Trzy tygodnie w Belgii pracował w gospodarstwie rolnym, by odbić się finansowo. Znów się załamał, znów wrócił do alkożycia. Nie dawał jednak za wygraną. Przypomniał sobie leksykon zakonów, który oglądał jeszcze u kapucynów. – Albertyni od razu mi się spodobali: jest ich 40, fajny brat im przewodzi, a poza tym zajmują się chorymi umysłowo, uzależnionymi i bezdomnymi. Coś dla mnie! – wspomina. Wiele miesięcy był czysty: bez nałogów. Najpierw tydzień spędził w Tatrach, a potem na Kalatówkach w pustelni albertynów. – Zobaczyłem, jak wygląda ich codzienne życie, zanim złożyłem dokumenty, pojechałem dwukrotnie na krótki czas do Przytuliska w Krakowie. Bracia ze względu na moją historię życia zaproponowali roczny wolontariat – tłumaczy. Z podopiecznymi miał bardzo dobry kontakt. Chłonął ich problemy, żył nimi. – Bezdomni stawali się dla mnie coraz bliżsi. Ostatecznie gdy przyszło zwątpienie, odpuściłem. Byłem rozczarowany i uznałem swój pobyt w Krakowie za porażkę, bo znów, gdy zacząłem coś dobrego w swoim życiu, poddałem się i zbyt łatwo rezygnowałem z dobra – mówi.
 
Samobójstwo
Myśli samobójcze pojawiały się wcześniej, ale nigdy tak intensywne jak wtedy – zaczyna Łukasz. Był 7 grudnia, a on znów wybrał się na samotny długi spacer po lesie. Tak jak lubił. – Nie dawały mi spokoju kłamstwa, grzechy, nałogi, podwójne życie, brak życiowej stabilizacji. Byłem wtedy łakomym kąskiem dla złego – wraca do tamtej zimy. Tego dnia duchową walkę wygrał. – Wróciłem przygaszony do domu, zrobiłem rachunek sumienia i jeszcze tego samego popołudnia poszedłem do generalnej spowiedzi do urszulanek – odtwarza. Znalazł się kapłan, spowiedź go uspokoiła. Odwiedził siostrę i wrócił do domu. – U niej znów miałem dół. Jak wracałem, czułem, że idę w otchłań – mówi. Następny dzień – 8 grudnia zaczął od nowenny pompejańskiej. W planach miał wieczorną Eucharystię, przecież było Niepokalane Poczęcie Maryi. – Okłamałem mamę, że idę do kościoła, wziąłem od najstarszej siostry cierpiącej na depresję leki i wyszedłem. Miałem już w głowie plan – zaczyna złowieszczo. Po drodze kupił wodę i paczkę papierosów. – Szedłem i odmawiając Koronkę do Bożego Miłosierdzia, łykałem kolejne tabletki. Nie chciałem umierać, to był mój krzyk rozpaczy – tłumaczy. Najpierw połknął 80 pastylek anafranilu – silnego antydepresantu, za lasem jeszcze 25 nasennych lorafenu. W międzyczasie prosił Boga o przebaczenie. – Obudziłem się po trzech dniach. Na dworze było zero stopni, a ja połknąłem 105 tabletek, nie miałem prawa tego przeżyć. To był cud – kręci dziś głową. Siostra znalazła go koło stacji benzynowej. Trafił na intensywną terapię do szpitala im. Raszei w Poznaniu, potem na tydzień obserwacji do szpitala psychiatrycznego w Kościanie. – Miałem porażone nerwy rąk i nóg. Do dziś czasem doskwiera mi ból – tłumaczy.
 
Bąbliniec
Rodzina Serca Miłości Ukrzyżowanej – tak brzmi pełna nazwa wspólnoty w Bąblińcu. Łukasz trafił tam w lipcu 2014 r. Przełożonemu Krzysztofowi opowiedział o swojej depresji, alkoholu, narkotykach, całym grzesznym życiu. Ten zaprosił go na rekolekcje metodą Lozano. – Po dwóch tygodniach pobytu czasowego zaprzyjaźniony ze wspólnotą Jurek Raszyński zaprosił mnie do prowadzonego przez siebie ośrodka na terapię dla uzależnionych, z nerwicami i depresją. Mało tego, zasponsorował mi też sześciotygodniowy pobyt w Golęczewie, który kosztuje 10 tys. zł – opisuje. Po terapii wrócił do Bąblińca. Puszcza Notecka, dwa domy rekolekcyjne, gospodarstwo. Żył jak zakonnik. – To tam pojawiły się znów myśli o założeniu rodziny, tęsknota za miłością. Miał wyjechać w maju. Zrobił to miesiąc wcześniej. – Po nieprzespanej nocy. To był spontan. Jedna z mężniejszych decyzji w moim życiu – mówi pewnie. – Wymagała ogromnej odwagi, by znów wrócić do domu, spróbować się zmierzyć z życiem, wziąć za nie odpowiedzialność – dodaje zaraz. Łukasz czas w Bąblińcu określa jako błogosławiony. – Dzięki ludziom, którzy mi tam pomogli – rzuca. To tam obejrzał też Mary’s Land – film, który popchnął go do Medjugorie.
 
Do Mary’s Land
Właściwie do końca nie wiedział, po co tam jedzie. Podziękować Maryi za uratowanie życia po próbie samobójczej? A może prosić o to, by poskładała jego popękane życie? Zdecydował, że pojedzie autostopem. Jeździł już przecież wcześniej w ten sposób w Bieszczady, w Tatry polskie i słowackie, nawet do Rzymu i Asyżu. Bośnia to jednak blisko 1500 km. – Mój przyjaciel Szymon załatwił mi u siebie na miesiąc pracę. Musiałem się do tego wyjazdu przygotować finansowo – mówi. – Zresztą on swoją modlitwą, obecnością wiele razy mi w życiu pomógł – Łukasz podkreśla wagę ich przyjaźni. Wymienił pieniądze, zabrał plecak, odpowiedni sprzęt turystyczny, trochę zapasów jedzenia i ruszył. Do Kłodzka dotarł stopem. – Tam w szemranej dzielnicy spałem dosłownie z Jezusem, w sąsiedztwie miałem bowiem kaplicę Klarysek z wieczystą adoracją – zaskakuje. Z Kłodzka aż do Pirovac dojechał jednym samochodem. Opowiada, jak zwiedził Zadar, Šibenik, Dubrownik, Mostar, jak ludzie dawali mu opatrznościowo jedzenie, wodę, a nawet pieniądze. Mówił też o pokusach, które zawracały go ze szlaku do Maryi. – Idąc schodami w Dubrowniku, byłem zdecydowany na to, że wracam i nagle zobaczyłem dwa miesięczniki z Medjugorie. Wiedziałem już, że nie ma odwrotu – śmieje się. Wspomina też dwa dni drogi w ukropie, z pęcherzami, z alergią na promienie UV. – To było ponad
30 km. Setki samochodów i nikt nie chce mnie zabrać. To była taka moja droga krzyżowa, która była błogosławieństwem – tłumaczy. Łukasz wspomina też franciszkanina ze Slano, który przyjął go po królewsku i Chorwata, który po tym, jak dostał szkaplerz, podwiózł go pod samą granicę z Bośnią.– Małe cuda – komentuje.
 
Love story z Maryją w tle
W Medjugorie spędził dwie noce. Chłonął atmosferę modlitwy, wspólnoty. Wyspowiadał się. To właśnie przy konfesjonałach spotkał znajome z Pniew i Przemka, którego poznał w Bąblińcu.
– Zapytałem, czy mógłbym się z nimi zabrać do Polski, a oni wzięli mnie ze sobą do hotelu, nakarmili, dali nocleg. W hotelu pierwszy raz zobaczyłem Marysię – odtwarza w pamięci. Dziewczyna o pięknym uśmiechu, jedenaście lat młodsza od Łukasza pojechała do Medjugorie w intencji… dobrego męża. – W autokarze siedzieliśmy naprzeciw siebie i wciąż się uśmiechaliśmy. Ona pobożna, subtelna, ja z doświadczeniami, po których myślałem, że mnie już nikt nie pokocha – wspomina. – Moja mama też odmawiała pompejankę, bym spotkał odpowiednią kobietę, a tu Maryja dała mi Marysię – zauważa. O podróży z Medjugorie mówi, że to love story. Wspomina, jak po plażowaniu w Makarskiej Marysia przyniosła mu nektarynkę i powiedziała: „To pamiątka znad Adriatyku”. – Takich małych sygnałów było więcej. Na pożegnanie w poznańskim Szczepankowie, gdzie mieszka, pocałowała go w policzek. – Już dawno żadna kobieta poza siostrami i mamą mnie tak czule nie pocałowała – powiedziałem jej. Gdy wrócił do domu, bezskutecznie szukał jej na Facebooku. Po kilku dniach dostał SMS: „Myślę o tobie. Modlę się za ciebie. Nie możesz mi wyjść z głowy. Marysia”. Zaczęły się wielogodzinne rozmowy przez telefon, długie spotkania, wspólna nowenna pompejańska, wyjazdy autostopowe na rekolekcje, spowiedź u karmelitów i ta niezwykła Eucharystia. – To tam, po przyjęciu Jezusa wyznaliśmy sobie miłość – wzrusza się. Love story z Maryją w tle trwa. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

  • awatar
    Asia
    10.02.2016 r., godz. 19:02

    Poruszająca historia ! Taka opowieść wymaga wielkiej odwagi. Nie łatwo przyznać się do błędów. Szacunek!

  • awatar
    Marcin
    10.02.2016 r., godz. 00:43

    Łukasz, trzymam za Ciebie kciuki!

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki