Na przykład wyobrażam sobie, że zachodzi słońce, a ja siedzę na kamieniu w drodze na Rysy, gdzieś ponad Czarnym Stawem. Jest cisza, nikogo na szlaku, od czasu do czasu słyszę świst świstaka. Albo leżę na pustej peloponeskiej plaży, słyszę delikatny plusk fal, spod przymrużonych powiek patrzę na jasnoturkusowe morze. Czasami to wystarcza, czasami nie. Wczoraj nie wystarczyło, więc po jakimś czasie przewracania się z boku na bok wzięłam do ręki książkę, którą dopiero co zaczęłam czytać. Pożyczyła mi ją koleżanka, która wie, że lubię w literaturze trochę okrucieństwa. Syn Philippa Meyera dzieje się na Dzikim Zachodzie w czasach Rangersów i złych Komanczów i w miarę przewracanych kartek kojarzył mi się z Krwawym południkiem Cormaca McCarthy’ego, który chyba po raz pierwszy w literaturze odmitologizował Dziki Zachód. Jego powieści zaludniali bezwzględni łowcy skalpów, złodzieje i mordercy, a Indianie nie przypominali w niczym Winnetou. Krew lała się bezustannie, a prerie śmierdziały męskim potem i truchłem. Amerykańską historię, w której są tylko źli i przegrani McCarthy podkreślał surowym stylem, w jakim pisze – czasem teraźniejszym i pourywanymi zdaniami niczym strumieniem myśli i szybkich spostrzeżeń. Porywające i nieprzyjemne. Meyer jest bardziej konwencjonalny – pograniczne tereny McCarthy’ego (łącznie z bezlitosnymi Komanczami i równie bezlitosnymi Rangersami) ubrał w formę rodzinnej sagi, korzystając z narracyjnych tradycji Steinbecka. Opowieść dzieje się na przestrzeni trzech wieków: od Komanczów po pola naftowe i jest opowiedziana słowami kolejnych potomków Rangera, którego pechowo nie było w domu, gdy Indianie zgwałcili i zamordowali mu żonę i córkę oraz porwali syna. Krytycy piszą, że Meyer pokazał Amerykę w jej teksańskim wydaniu, czyli to o tym, co decyduje o jej sile. Hm, na razie widzę, że przemoc i bezkompromisowość, ale ponad połowa powieści jeszcze przede mną. A żeby pozostać w temacie Dzikiego Zachodu: w kwietniowe soboty i świąteczny weekend TVP Kultura obiecuje przegląd najlepszych – ikonicznych – westernów. Już się cieszę, bo na tej zmitologizowanej wizji Ameryki byłam wychowana, a niedzielne wczesne popołudnia z dzieciństwa kojarzą mi się z oglądaniem Johna Wayne’a z rewolwerem, kobietami w błękitnych sukniach, czerwonym piaskiem prerii i Tytusem, Romkiem i A’Tomkiem wskakującymi do filmu Strzały znikąd.