Kiedy obóz rządzącej prawicy od dawna stawia problem niemieckiego kapitału w polskich mediach, ten pan robi wszystko, aby potwierdzić wrażenie zależności tych mediów od zewnętrznej centrali.
Słuchać krzyki oburzenia, że wydawca nie ma prawa dyktować dziennikarzom, co mają pisać. To piękny ideał. Ale mamy do czynienia ze zjawiskiem słabnięcia dziennikarskiej niezależności, a wiąże się to ze zmianami na rynku. Media zarabiają coraz mniej. W tej sytuacji „chiński mur”, kiedyś opiewany jako wzorzec relacji między biznesem posiadającym media a redakcjami, zanika, nie tylko w tej jednej firmie. Na dokładkę nie jest prawdą, aby w zachodniej tradycji nie istniał wydawca żądający od dziennikarzy przestrzegania jakiejś linii. Dzieje się to m.in. w Niemczech, choć egzekwowane jest subtelniej.
Problemem jest jednak nadreprezentacja niemieckiego kapitału w polskich mediach. Te instrukcje nabierają bowiem w jego redakcjach wyjątkowo dwuznacznej natury. Zwłaszcza gdy przypomnieć, że z kolei niemieccy wydawcy mają wyjątkową predylekcję do uzgadniania swoich zachowań po prostu z niemieckim rządem. Pojawia się pytanie, kogo reprezentują gazety czy portale należące do niemieckich firm. To jest pytanie o suwerenność opinii kreowanej przez media.
Co powiedziawszy, skomplikuję jednak obraz. Jeszcze 10 lat temu polska prawica witała przynajmniej niektóre produkty niemieckiego kapitału z nadzieją, jako przeciwwagę dla kapitału rodzimego, który nie dość, że rachityczny, niewolny był od postkomunistycznych i „służbospecjalnych” powiązań. Z kolei „Gazeta Wyborcza” potrafiła nazywać nielubianą przez siebie niemiecką gazetę „Der Dziennikiem”, odwołując się do uprzedzeń, które dziś buzują po prawej stronie.
Zarazem jako dziennikarz „Newsweeka”, a potem „Dziennika” z tamtych czasów pamiętam, ile niemieccy wydawcy, wtedy Springera, włożyli energii, żeby u schyłku rządów PiS zmienić linię obu tytułów. Nie sądzę, aby kierowano się względami biznesowymi. Nie było jeszcze takich instrukcji, ale były naciski. Oczywiście zbieżne z poglądami i interesami tych dziennikarzy, którzy sami nie trawili prawicy. Tym większa głupota pana Dekana, który mając ukształtowane zespoły liberalno-lewicowe, można by rzec skazane na sympatyzowanie z poglądami Niemiec, jeszcze wyskakuje z tekstami podkreślającymi ich prostą zależność.
Mając świadomość, jak niejednoznaczna była historia obecności niemieckiego kapitału w Polsce, dojrzeliśmy do jakichś rozwiązań ją ograniczających. Czy to za pomocą przepisów dekoncentracyjnych uderzających w monopol poszczególnych firm, czy wręcz z jasnym powiedzeniem językiem prawa, że chodzi o zmniejszenie wpływów obcego biznesu. Który wbrew stereotypowi ojczyznę ma i coraz mocniej to okazuje. Z przykładu wielu krajów zachodnich wynika, że tamtejsze rządy dbają, aby główne tytuły nie dostały się w obce ręce, i to pomimo unijnej mimikry.
Bałbym się jednak wylewania dziecka z kąpielą. Jeśli plan jest taki, aby opozycyjne tytuły były przejmowane przez spółki skarbu państwa, grozi to leczeniem dżumy cholerą. Mogę nie cierpieć tego, co reprezentuje przykładowy Tomasz Lis, ale jego opcja nie jest sztucznie wykreowana przez Niemców. Przewaga, monopol, powinny być ukrócone. Ale rynek medialny sterowany przez państwo nie będzie rynkiem demokratycznym. Jeśli władze będą próbowały osiągnąć coś takiego, pierwszy powiem „nie”.