Był początek lat dziewięćdziesiątych, pracowałem wtedy w Kancelarii Senatu, w zespole analityków opanowanym w stu procentach przez ludzi „Solidarności”, a więc „naszych”. Ta klasyfikacja wtedy jeszcze wystarczała. Spory, które później tak bardzo podzieliły Polskę, nas nie dotyczyły. Zastanawialiśmy się wówczas, który z polskich polityków najlepiej realizuje polską rację stanu w kontaktach z zagranicą. I zgodnie nam wyszło, że to Jacek Saryusz-Wolski, ówczesny pełnomocnik rządu RP do spraw integracji europejskiej.
Cichy profesjonalista
Od tamtej pory minęło 25 lat i przez ten czas Saryusz-Wolski nieustannie trwał na posterunku, głównie w Strasburgu i Brukseli. I przez cały czas robił to profesjonalnie. Zupełnie nie pasuje do niego określenie „króliczek z kapelusza” – jak nazwała go jedna z nieprzychylnych mu osób. Z całym szacunkiem, o Donaldzie Tusku w instytucjach Unii Europejskiej mało kto słyszał, gdy Saryusz-Wolski był już tam osobą rozpoznawalną i cenioną. Czuje się tam jak ryba w wodzie, do tej pory ciągle jednak pozostawał w cieniu. Kto z Państwa słyszał wcześniej o Saryuszu-Wolskim? No właśnie... A tymczasem w ciągu minionego ćwierćwiecza ten człowiek zrobił realnie dla Polski więcej niż którykolwiek z polityków z pierwszych stron dzienników.
Przyjęcie naszego kraju do Unii to w pierwszej kolejności zasługa jego, nie zaś dostojników parafujących i podpisujących stosowne dokumenty. To Saryusz-Wolski wynegocjował dla nas zapis w traktacie z Nicei (2001), w którym Polsce przypadało 27 głosów w Radzie UE, unijnym rządzie – zaledwie o dwa głosy mniej niż głosy Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch. Gdy później próbowano zmienić te bardzo korzystne dla Polski ustalenia, Saryusz-Wolski rzucił hasło: „Nicea albo śmierć!”, przypisane później Janowi Marii Rokicie, który przecież tylko je głośno powtórzył. To w dużej mierze upór Saryusza-Wolskiego spowodował wtedy, że wygraliśmy, a ustalone w Nicei zasady obowiązywały aż do 2014 r. Gdy mocą traktatu w Lizbonie głosowanie w Radzie UE poddano tzw. systemowi podwójnej większości, nie kto inny jak Saryusz-Wolski zwracał uwagę, iż jest to zmiana dla Polski wyraźnie niekorzystna, dająca przewagę Niemcom i Francji, i bez tego najsilniejszym członkom Unii.
Od tamtej pory Jacek Saryusz-Wolski ocenia bardziej krytycznie zarówno ogólny kierunek, w jakim zmierzają strukturalne zmiany w UE, jak i relacje unijnych centrów z polskim partnerem. Z tej krytyki wynika też negatywny stosunek do przewodniczenia Donalda Tuska w Radzie Europejskiej. A co za tym idzie – zgoda na kandydowanie w wyborach na przewodniczącego Rady. Kandydaturę zgłosił rząd RP.
Wierny patriota
Saryusz-Wolski został więc jedynym kontrkandydatem Tuska w wyborach, które ostatecznie przegrał. Co zresztą było do przewidzenia. Donald Tusk ma zbyt silną pozycję w kierowniczych organach Unii, by w ostatniej chwili przed wyborami jego sojusznicy mieli wycofać wotum zaufania dla niego – tylko z tego powodu, by nie urazić polskich władz. Do tego, prawem paradoksu, w wyścigu o ważne międzynarodowe stanowisko Polak został rywalem Polaka. W sumie decyzja Polski uznana została za zaskakującą, bo niestosowaną dotychczas w praktyce politycznych gier Brukseli. Wielu jest tym stanem rzeczy zgorszonych, ale właściwie dlaczego? Bezprecedensowość, sama w sobie, nie może być tutaj zarzutem: przecież w polityce najbardziej cenione są właśnie posunięcia niekonwencjonalne. Inna sprawa, że realne szanse Saryusza-Wolskiego na objęcie urzędu przewodniczącego Rady już od początku wydawały się bliskie zeru. Prawdopodobnie więc nie o to toczyła się gra.
Zgadzając się na tę kandydaturę, Saryusz-Wolski postąpił wbrew ustaleniom podjętym zarówno wewnątrz Europejskiej Partii Ludowej (EPL), jak i Platformy Obywatelskiej, których to partii był do tej pory członkiem. Obie partie zarzuciły mu nielojalność, niemalże zdradę. Polityk EPL mówi o „porzuceniu partii-matki”. Podchodźmy do tych zarzutów spokojnie. W polskiej tradycji słowo „matka” nie odnosi się do żadnej z partii, choćby najsłuszniejszej, lecz tylko do jednego obiektu godnego bezwzględnej lojalności – do ojczyzny. A jej Saryusz-Wolski, jak pozostawał, tak nadal pozostaje wierny. Ten człowiek zawsze kierował się poczuciem polskiej racji stanu. W imię tej racji dozwolone jest zmieniać partie i ugrupowania. Saryusz-Wolski to uczynił i konsekwentnie zapłacił za to utratą członkostwa w obu partiach. Rachunki są zatem wyrównane.
Wytrawny gracz?
„Wysiadłem z PO na przystanku Polska”: to czytelna aluzja do powiedzenia Piłsudskiego, chociaż w przypadku Saryusza-Wolskiego, autora powyższego cytatu, lepiej pasowałoby porównanie go do Dmowskiego. To Roman Dmowski bowiem, nie zaś zajęty walką o wschodnie granice Józef Piłsudski, był swego czasu głównym rzecznikiem sprawy polskiej na Zachodzie. A jako rzecznik naszej sprawy, był dotąd Saryusz-Wolski osobą idealną i taką, miejmy nadzieję, pozostanie. Bo nikt jak on nie jest tak zakorzeniony w unijnych instytucjach i pozbawiony typowych polskich kompleksów wobec „starszego brata z Brukseli”.
Spróbujmy je nazwać i opisać. „Kompleks PO” polega na tym, że zgadzamy się z postawą aktualnych eurokratów, bo chcemy być tacy jak oni. Eurokraci imponują nam swoją światowością, obyciem, znajomością języków. Jakże się z nimi nie zgadzać? Tu właśnie tkwi pułapka. Politycy PO, w ciemno żyrujący każdy „konsensus” zawarty w UE, zgadzając się na wątpliwe „kompromisy” dużych z małymi, w obecnej chwili nie tyle budują pozycję Polski w Unii, ile utrwalają nasz stan subtelnej podległości wobec największych graczy na unijnej scenie. W imię dobrych stosunków rezygnują z możliwości postawienia się Niemcom lub Francji, gdy ich interesy kolidują z interesami Polski. Bo przecież „nie wypada inaczej”. Tymczasem w interesie Polski na forum UE zawsze „wypada”, co więcej, należy korzystać z pełni politycznego instrumentarium, pod warunkiem że jest legalne, a więc dozwolone. Zgodnie czy niezgodnie z panującą, nieformalną konwencją – to już nie ma znaczenia. Polityka to nie kanapa u cioci na imieninach.
Z kolei „kompleks PiS” to postawa niezgody z eurokratami, wynikająca za świadomości, że tacy jak oni nigdy nie będziemy. Nigdy nie będziemy nosić takich spinek do krawatów, nigdy też nie opanujemy płynnie, jak oni, języka francuskiego. Skoro więc nie będziemy brylować na salonach, pozostaje nam stać pod ścianą i odciąć się od reszty towarzystwa postawą obrażonego prostaczka. Dopiekli nam koledzy Francuzi? Powiedzmy im, że to my, Polacy, nauczyliśmy ich używać widelca. I co nam zrobicie?
Nie trzeba chyba wyjaśniać, że obie postawy, obce sobie, a jednak dziwnie bliźniaczo podobne, z punktu widzenia polskiej racji stanu są drogą donikąd. Nam potrzeba krytycyzmu wobec „starszych braci z UE”, ale musi to być krytycyzm silny kompetencją, nie zaś arogancją.
Jacek Saryusz-Wolski o tym wie. Dlaczego zatem wziął udział w kampanii z góry skazanej na przegraną, w dodatku – słusznie czy niesłusznie – otoczonej aurą „skandalu”? Czyżby zawiodło go doświadczenie i instynkt starego wygi z Eurolandu? Czy też może nad olimpijskim spokojem męża stanu wzięły górę osobiste animozje? Nie chce mi się wierzyć ani w jedno, ani w drugie. Nie wiem, w co gra Jacek Saryusz-Wolski, podobnie jak nie wie tego 99,9 procent czytelników „Przewodnika”. Polityka prowadzona na brukselskich salonach to naprawdę skomplikowana materia. Ale przynajmniej jednego jestem pewien: ten człowiek doskonale wie, co robi. A ocenę jego startu w wyborach przewodniczącego Rady Europejskiej lepiej odłóżmy na przyszłość.