Godnościowcy się cieszą, bo „na Tuska nie można się było zgodzić”. Realiści przypominają, że tej wojny wygrać się nie da, a rząd polski straci powagę w następstwie rozgrywki. Zwolennicy Tuska narzekają, że łamie się zasadę polskiej solidarności. Jeśli on nie zostanie przewodniczącym, nie będzie nim przecież inny Polak.
Ale ta sprawa ma jeszcze inny wymiar. Dlaczego w awanturę wszedł Jacek Saryusz-Wolski mający opinię kompetentnego i pragmatycznego eksperta. On z pewnością, znając od lat mechanizmy europejskie, rozumie, że jego kandydatura jest symboliczna i adresowana raczej do wewnątrz kraju niż do europejskich partnerów. Na razie skutek jest jeden: wyrzucenie go z PO.
I znów: niektórzy nie rozumiejąc tej decyzji, widzą w niej brutalną interesowność. Może obiecano mu w zamian kluczową posadę w polskiej dyplomacji? Szefa MSZ – w miejsce wiecznie zagrożonego dymisją Witolda Waszczykowskiego? A może Polska zgłosi go na przysługujące jej stanowisko komisarza unijnego, czyli swoistego ministra Unii? To byłoby ukoronowanie jego kariery. Coś mu obiecać musiano. Wszak spotkał się z samym Jarosławem Kaczyńskim.
Ale gdy się temu przyjrzeć, pojawiają się wątpliwości. To typowy solista, błyskotliwy ekspert, od lat niezgadzający się z kolegami z PO, ale niereprezentujący pisowskiej wizji dyplomacji. Ktoś taki w PiS dziś raczej nie awansuje.
Już prawdopodobniejsza jest stawka na komisarza. Ale narażając się kierownictwu EPP, frakcji chadeckiej, która popiera Tuska, Saryusz może zostać zablokowany w swoich ambicjach. Owszem, Polsce przysługuje komisarz, ale pierwszego kandydata można z powodzeniem odrzucić, jak kiedyś Rocca Butiglioniego. W każdym razie jest takie ryzyko.
Może więc jednak inny motyw? Saryusz-Wolski zrazu milczał, ale po wyrzuceniu z PO wypluł z siebie na Twitterze morze najpoważniejszych pretensji – na czele z tą, że Tusk popierał jako wysoki funkcjonariusz europejski sankcje przeciw własnemu krajowi. I znów: niektórym takie dramatyczne zakończenie wieloletniego małżeństwa się nie podoba. Szukają powodów: musi się wykazać nadgorliwością, żeby uzasadnić coś, co niektórzy uznają za zdradę.
Ale to niszczy wizerunek Saryusz-Wolskiego, spokojnego eksperta. Ja odnoszę inne wrażenie. To człowiek, którego związek z własną partią od lat był źródłem męki. Jego szkoła to twarde, asertywne rozpychanie się w Unii. Kierownictwo PO porzuciło ten kanon wiele lat temu. A konieczność zabiegania o poparcie unijnych instytucji i obcych rządów w walce z własnym rządem skazało Platformę na jeszcze większą europejską spolegliwość. On działał sobie na różnych poletkach, choćby polityki wspierania Ukrainy, ale miał dosyć całego kierunku. I kiedy mógł to wreszcie powiedzieć, eksplodował.
No dobrze, powie ktoś, ale po co tak się „męczył”. Dla kariery. Wszystko to w systemie partii coraz bardziej zamkniętych i wodzowskich nie jest takie proste. Decyzja o zmianie formacji jest trudna, zwłaszcza dla kogoś, kto jest solistą, ma własne zdanie, bywa mądrzejszy od partyjnego aparatu. W PO Saryusz, niegdyś szef grupy tej partii w europarlamencie, był marginalizowany, ale też powiązany z nią setkami linków, mógł mieć nadzieję na zmianę polityki. Jeśli teraz decyduje się na tak dramatyczny ruch, znaczy to, że tej nadziei nie widzi.
Wybieram interpretację korzystniejszą dla tego polityka, bo go kiedyś poznałem. Ale naturalnie pewności mieć nie będziemy. Niektórzy będą krzyczeć o „zdradzie”, o „koniunkturalizmie”. Ostrość podziałów wyostrza takie oceny.
Ja chcę wierzyć, że ludzie kierują się jeszcze czasem w polskiej polityce idealizmem.