Logo Przewdonik Katolicki

Spotkajmy się w mianowniku

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

- Nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy wybrać na te stanowiska ludzi, o których mało wiemy, na zasadzie targu politycznego w pokoju pełnym papierosowego dymu mówił przed szczytem w Brukseli szef polskiego MSZ Radosław Sikorski. Niestety, chwilę później wziął udział w klasycznym spotkaniu biernych i czynnych palaczy.

 

- Nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy wybrać na te stanowiska ludzi, o których mało wiemy, na zasadzie targu politycznego w pokoju pełnym papierosowego dymu – mówił przed szczytem w Brukseli szef polskiego MSZ Radosław Sikorski. Niestety, chwilę później wziął udział w klasycznym spotkaniu biernych i czynnych palaczy.

 

Jeszcze do niedawna bardzo popularne wśród europejskich polityków było przekonanie, że wraz z wyborem stałego przewodniczącego Rady Europejskiej, UE zyska wreszcie stałą „twarz”, „głos” i numer telefonu, pod który będą dzwonić światowi politycy, chcący porozmawiać „z Europą”. Niestety, z całym szacunkiem dla osoby Hermana Van Rompuya, nowego szefa RE, wydaje się wątpliwe, żeby tych telefonów było szczególnie dużo. I by dotyczyły one czegoś więcej niż tylko kurtuazyjnych, niezobowiązujących rozmów. Bo to zupełnie tak, jakby ktoś w czasach późnego PRL-u próbował załatwiać ważne sprawy z Mirosławem Jabłońskim, ówczesnym przewodniczącym fasadowej Rady Państwa, zamiast od razy wykręcać numer któregoś z generałów: Wojciecha Jaruzelskiego albo Czesława Kiszczaka.

 

Kapiszon czy armata?

Przeciwnicy Traktatu Lizbońskiego podkreślają od dawna, że dokument ten to kolejny, zupełnie niepotrzebny biurokratyczny gorset, bez którego Unia poradzi sobie równie dobrze, jak z nim. Natomiast zwolennicy Lizbony jako kontrargument przywołują najczęściej konieczność ujednolicenia działań UE na zewnątrz – z czym do tej pory bywało różnie. Gwarantować ma to właśnie ustanowiona w Traktacie osoba „prezydenta Europy” oraz wzmocniona pozycja szefa unijnej dyplomacji.

Zapisy z Lizbony stanowią, że zadaniem przewodniczącego Rady Europejskiej ma być zwoływanie i przewodzenie unijnym szczytom, dbanie o ich ciągłość i płynność, a nade wszystko zabieganie o osiąganie „spójności i konsensusu” między przywódcami państw członkowskich. Ale wbrew pozorom nie jest to tylko rola „zawiadowcy stacji” dbającego o punktualny i sprawny ruch pociągów, a raczej kogoś, kto wywiera realny wpływ na kształt całego rozkładu jazdy. Praktyka polityczna pokazuje bowiem, iż taki koordynator może być kimś więcej niż tylko postukującym laską figurantem.

Szef Rady Europejskiej będzie także głównym zewnętrznym reprezentantem Unii w sprawach, które dotyczą wspólnej polityki zagranicznej i kwestii bezpieczeństwa. Przynajmniej w teorii ma to być więc człowiek ściskający dłonie Medwiediewów, Obamów i innych czołowych politycznych graczy tego świata.

Granice kompetencji unijnego „prezydenta” są jednak na tyle rozmyte, że - jak podkreślają znawcy unijnych realiów - skala jego władzy zależy tak naprawdę przede wszystkim od samej osoby przewodniczącego RE: im potężniejszy autorytet, im realniejszą siłę, im szersze polityczne zaplecze będzie posiadał, tym więcej „wyciśnie” ze swoich papierowych kompetencji.

Podobnie rzecz się ma z szefem unijnej dyplomacji. W poprzedniej kadencji stanowisko Wysokiego Przedstawiciela ds. Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa piastował Javier Solana. Jego następca zasiądzie w Komisji Europejskiej już nie jako zwykły komisarz ds. stosunków zewnętrznych, ale jako jej wiceprzewodniczący. Na dodatek dysponujący potężnym budżetem oraz kilkutysięczną armią zawodowych dyplomatów. Pytanie tylko, czy ograniczy się on wyłącznie do roli czynnika uśredniającego postulaty szefów dyplomacji 27 państw członkowskich, czy też stanie się „Maradoną dyplomacji”, rozprowadzającym całą politykę zagraniczną UE?

 

Największa zakała Unii

Po pierwszych ustaleniach szczytu w Brukseli było już właściwie wiadome, że z „lizbońskiej mąki” nie będzie dużego chleba. Żadna mocna ani charyzmatyczna kandydatura nie miała bowiem szans przejść prze sito francusko-niemieckiej ambicji. Zazdrośnie strzegący swoich wpływów najwięksi europejscy politycy na hasło w stylu „Tony Blair” zareagowali mieszaniną alergii, zazdrości i urażonej ambicji. Z tych samych powodów równie trudna do akceptacji była dla nich kandydatura przedstawicielki „Nowej Europy” Łotyszki Vairy Vike-Freibergi.

I choć prezydent Francji Nicolas Sarkozy zapewniał, że Unia Europejska potrzebuje „silnego prezydenta”, to jednocześnie oznajmiał, że Herman Van Rompuy będzie najlepszym kandydatem jako polityk „głęboko europejski”. W efekcie Unia namaściła polityczne „no nejmy” - właśnie premiera Belgii Hermanna van Rompuya oraz baronessę Cathrin Ashton, dotychczasową unijną komisarz ds. handlu. O wszystkim zadecydował jak zwykle konsensus - o którym ktoś kiedyś powiedział, że to największa zakała Unii Europejskiej. Decyzji unijnych przywódców broniła jednak Angela Merkel: - Można zawsze wybierać między kontrowersjami i wtedy również lepiej rozpoznawalnym z zewnątrz profilem a próbą utrzymania tej Europy w całości. Podjęliśmy decyzję, która z pewnością stawiała konsens bardzo wysoko – stwierdziła kanclerz Niemiec.

Ale to nie ów słynny już „najniższy wspólny mianownik” stał się największym przyczynkiem do krytyki brukselskiego szczytu, ale niejasne reguły wyboru kandydatów, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że miały cokolwiek wspólnego z zasadami demokracji.

 

Na co komu ten Traktat?

Przy okazji wyboru nowego kierownictwa UE coraz bardziej wyraźne staje się więc, że szumne deklaracje o europejskiej jedności to jedno, a unijna praktyka, drugie. Każde państwo „ciągnie” bowiem, jak zwykle, w swoją stronę, co więcej - prymat interesów krajowych jest najbardziej widoczny u tych członków, którzy najgłośniej gardłują za dalszą konsolidacją Unii. Może więc rzeczywiście nie ma sensu cała ta gadanina o pełnej integracji i wydawanie milionów euro na unijny Traktat czy stanowiska pełne blichtru, ale nie mające wielkiego praktycznego znaczenia politycznego. W tym kontekście dalsze zacieśnianie unijnego projektu wydaje się zupełnie niepotrzebne, a wręcz niepożądane.

Skoro jednak Europa w swojej hipokryzji nadal upiera się przy unijnym „prezydencie”, szefie dyplomacji i traktacie parakonstytucyjnym, to może rzeczywiście dobrze się stało, że nowe stanowiska objęli ludzie z drugiego szeregu, niemający wygórowanych ambicji politycznych. Bo „zwykły zawiadowca” to z pewnością ktoś mniej niebezpieczny dla tych państw, które tak jak Polska obawiają się supremacji najważniejszych unijnych graczy. A jak słusznie zauważył premier Donald Tusk „z naszym głosem moderator - a nie wódz - będzie się musiał liczyć”.

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki