Logo Przewdonik Katolicki

Europa nie da się lubić

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Eurokołchoz dawne prześmiewcze określenie Unii Europejskiej zaskakująco szybko zaczyna się spełniać. Tak, tak mamy kołchoz w wersji euro: tak samo niewydolny, tak samo niereformowalny i tak samo skazany na nieuchronny upadek.

Eurokołchoz – dawne prześmiewcze określenie Unii Europejskiej zaskakująco szybko zaczyna się spełniać. Tak, tak mamy kołchoz w wersji euro: tak samo niewydolny, tak samo niereformowalny i tak samo skazany na nieuchronny upadek. 

 

Idea

Wśród eurorealistów od dawna krąży przekonanie, że ojcowie założyciele zjednoczonej Europy muszą się przewracać w grobach, obserwując obecną dewaluację idei, które legły u podstaw projektu wspólnoty europejskiej. Dewaluacja to zresztą słowo nie do końca precyzyjne, właściwsze byłoby raczej mówienie o wypaczeniu, a niekiedy wręcz o zaprzeczeniu. Co gorsza, nikt w Brukseli absolutnie się tym nie przejmuje. Można sobie zdzierać gardło, powtarzając tysiące razy, że w zamierzeniach Schumana, De Gaspariego i Adenauera nie było na pewno stworzenie unijnego superpaństwa w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Na próżno – unijni włodarze i rodzimi euroentuzjaści i tak będą twierdzić, że wiatr przemian nieuchronnie prowadzi Europę w kierunku jednego, w pełni zjednoczonego organizmu ponadpaństwowego.

Co prawda, od samego początku zakładano, że państwa wchodzące w skład nowej wspólnoty zrzekną się dobrowolnie pewnej części swoich kompetencji, ale wyłącznie w granicach zdrowego rozsądku. Cała genialna prostota pomysłu na powojenną Europę polegała właśnie na zamianie tradycyjnych pól sporu politycznego we wspólny interes gospodarczy, wymagający skoordynowanej współpracy gospodarczej i w miarę zgodnej polityki zagranicznej. Nikomu do głowy nie przyszłoby jednak wówczas wprowadzanie takich pustych, acz drażniących urzędów, jak dzisiejszy przewodniczący Rady Europejskiej. Bo ktoś taki, jak Herman Van Rompuy, czyli nieformalny prezydent UE, nigdy nie był i nigdy nie będzie potrzebny wspólnocie europejskiej. 

Ojcowie założyciele jak ognia unikali zresztą jakiegokolwiek ideologicznego terroru prowadzonego pod hasłem  „jednoczenia Europy”, jak również prób przymusowej głębszej integracji. Europa Ojczyzn – to nie było jakieś pojęcie z sufitu, tylko jasne i precyzyjnie określone warunki brzegowe integracji europejskiej: do tego miejsca i ani kroku dalej.

Za to dziś hasło „wspólnota” mylone jest nagminnie przez unijnych polityków z przymusowym unifikowaniem i brutalnym przycinaniem wszystkich tych, którzy ośmielają się myśleć choć trochę inaczej. Tymczasem oficjalna dewiza Unii Europejskiej brzmi nadal: „Jedność w różnorodności”. Jak to się ma do rzeczywistości? Ano nijak. W dzisiejszej wspólnej Europie ma być równo i rytmicznie, najlepiej w rytmie un, deux, trois lub, jeszcze lepiej, eins, zwei, drei.

 

Chrześcijaństwo

Jak bardzo wspólna Europa odeszła od swoich korzeni najlepiej widać poprzez jej obecny stosunek do  chrześcijaństwa. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że jakiekolwiek wzmianki na temat chrześcijańskiego dziedzictwa  Europy przyjmowane są dziś na brukselskich salonach z niechęcią, zakłopotaniem i nerwowymi próbami zmiany tematu. Jako obrazoburczą herezję traktuje się nawet przypominanie, że gwiaździsty sztandar –  jeden z najważniejszych unijnych symboli – odwołuje się bezpośrednio do dwunastu gwiazd z Cudownego Medalika, znanego z maryjnych objawień św. Katarzyny Labouré. Co gorsza, ta dziwaczna brukselska alergia na religię coraz częściej przybiera formę otwartej chrystofobii.

Prawdziwe antychrześcijańskie oblicze dzisiejszej zjednoczonej Europy ujawniła zresztą debata wokół tekstu preambuły do Traktatu Konstytucyjnego Unii Europejskiej. Koniec końców znalazł się w niej i Tukidydes, i grecka demokracja, i myśl oświeceniowa, ale o chrześcijaństwie nie wspomniano ani słowem. Za pomocą jednego ideologiczno-administracyjnego posunięcia unieważniono ogromny, wielowiekowy wkład chrześcijaństwa, jako najważniejszego czynnika tworzącego i spajającego Europę. Postanowiono i zadekretowano, że nowa Europa ma być laicka i całkowicie areligijna. Tylko że, jak słusznie napisał włoski historyk Roberto de Mattei w swojej książce Dyktatura relatywizmu (Wydawnictwo Prohibita, Warszawa 2009), „zamysł polegający na tym, by w celu uniknięcia debat i konfliktów Unia zajęła pozycję «neutralności  światopoglądowej», spowodował w rzeczywistości powstanie znacznych rozbieżności, dla których wciąż nie znaleziono rozwiązań”. Bo neutralność światopoglądowa Unii Europejskiej to zwykła fikcja. Unijne idee, instytucje i prawa – na czele z Kartą Praw Podstawowych – traktowane są jako poręczna maczuga, za pomocą której można wymuszać skrajnie ideologiczne, lewackie postulaty w rodzaju legalizacji związków homoseksualnych czy powszechnego prawa kobiet do aborcji. I o ile jeszcze da się jakoś zrozumieć chęć sztucznego podtrzymywania wspólnej europejskiej waluty (choć ekonomicznie zupełnie bezsensowną), to brutalna ingerencja w sprawy sumień obywateli Europy jest faktycznym końcem idei wspólnoty europejskiej. To powrót do ideologicznej dyktatury, niewiele w istocie różniącej się od praktyk z epoki nazizmu czy komunizmu.

 

Członkowie

Jednocześnie cały czas mamy do czynienia z galopującym odchodzeniem od fundamentalnej unijnej zasady, zakładającej równość wszystkich członków Wspólnoty. A przecież siłą scalającą dawną Unię była właśnie reguła, w myśl której głos małego Luksemburga liczył się na równi ze stanowiskiem potężnych Niemiec. To dopiero po wielu latach, w czasach dekoniunktury gospodarczej, pojawiła się ta niepokojąca śpiewka na temat unijnych płatników netto, którzy z tego tytułu mogą sobie jakoby rościć prawo do arbitralnego decydowania o najważniejszych sprawach Unii. I tak naprawdę wszystkie te dyskusje o Europach „dwóch  prędkości” czy o unijnym „twardym jądrze” służą wyłącznie maskowaniu faktu, że oto dorobiliśmy się właśnie Europy podwójnych standardów. Mleko się rozlało: „równiejsi” spośród równych mogą sobie pozwolić na naginanie czy wręcz omijanie unijnych przepisów, a ci słabsi, mniejsi i biedniejsi, są z tego samego powodu ciągani przed zagniewane oblicza brukselskich strażników europejskości – by przypomnieć tylko słynne bezkarne łamanie dyscypliny budżetowej przez Berlin i Paryż.

Spójrzmy prawdzie w oczy – wspólna polityka unijna to dziś koncertowy pokaz samolubstwa na dawno niespotykaną skalę. Niby cały czas podkreśla się troskę o interes wspólnej Europy, ale  po cichu najwięksi unijni zawodnicy ugrywają swoje własne interesy narodowe. I nie byłoby w tym nawet nic złego, gdyby tylko robiono to oficjalnie. Bo najbardziej drażni właśnie hipokryzja i gęby pełne frazesów o wspólnym unijnym dobru. Tymczasem cała ta rzekoma równość, jedność i wspólnota zostały dawno temu pogrzebane pod jarmarcznymi targami w sprawie preferencyjnej wysokości dopłat dla rolników z silniejszych krajów i  przehandlowane za rosyjską ropę w imię doraźnych, samolubnych korzyści ekonomicznych.

 

Urzędy

Jeśli ktoś był choć raz w Brukseli, ten z pewnością od razu zwrócił uwagę na niezwykłą krzątaninę ogromnej liczby urzędników przemieszczających się w wielkim pośpiechu po korytarzach unijnych instytucji. Tak właśnie wygląda organizm toczony przez klasyczny nowotwór socjalistycznej rozbuchanej biurokracji, pełen dublujących się organów, instytucji i dziesiątków rozmaitych agend, biur i przedstawicielstw. Tymczasem prawie wszyscy z owych dobrze opłacanych urzędników w nienagannie skrojonych garniturach to pasożyty niezajmujące się robieniem niczego sensownego ani pozytywnego. Jedyna ich praca od rana do wieczora polega na nieustannym produkowaniu i egzekwowaniu setek mniej lub bardziej (raczej bardziej) bzdurnych przepisów mających uzasadniać rację ich istnienia. Co bardziej trzeźwi prawnicy mówią wręcz o unijnej biegunce legislacyjnej, której ambicją jest regulowanie wszystkich i wszystkiego, na czele z legendarną już krzywizną unijnego banana czy dopuszczalną normą ilości żywych kultur bakterii w jogurtach.

Przyjrzyjmy się działalności tej nikomu niepotrzebnej eurokasty na konkretnym przykładzie. Od 2009 r. w ramach UE funkcjonuje urząd Wysokiego Przedstawiciela Unii ds. Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa. Jest to fasadowe, dekoracyjne stanowisko, pozbawione jakiegokolwiek realnego znaczenia. Jak powszechnie bowiem wiadomo, wielka polityka uprawiana jest w zaciszu gabinetów przywódców największych światowych mocarstw. Ale taki kwiatek do kożucha, pozwalający mówić o istnieniu europejskiej dyplomacji to miły propagandowy dodatek. Dodajmy, bardzo kosztowny dodatek. Wyobraźmy sobie wszystkie te piękne gabinety, biura, placówki dyplomatyczne, wszystkich tych malowanych ambasadorów i konsulów plus armię „wysokich urzędników wysokiego przedstawiciela”, podróżujących każdego tygodnia w godzinach „pracy” na koszt europodatnika we wszystkie możliwe miejsca świata. A takich instytucji są w Brukseli dziesiątki. Jaki jest sens ich istnienia? Żaden.

 

Krytyka

No tak, ale tego typu dywagacje w dzisiejszej wesołej eurorodzince są absolutnie niedopuszczalne. Każdy, nawet najbardziej niewinny głos krytyki pod adresem Unii uznawany jest nieomal za myślową zbrodnię. I nieważne, jak dużo masz racji, a wręcz im więcej jej masz, tym bardziej się mylisz. Obowiązuje propagandowy uśmiech, zawodowy optymizm z powodu kolejnego „przełomowego” unijnego szczytu i na zakończenie obowiązkowa Oda do radości van Beethovena. O wstydliwych problemach w dobrym europejskim towarzystwie się po prostu nie dyskutuje.

Klasyczna jest tutaj beznadziejna próba domagania się wprowadzenia jakichś przejrzystych i demokratycznych reguł wyboru i kontrolowania członków Komisji Europejskiej. O tak, europejscy komisarze to osobna kategoria unijnych urzędników – niewybieralna, niekontrolowalna, za to dysponująca ogromną władzą, znacznie przewyższającą uprawnienia szefa fasadowego Parlamentu Europejskiego i wybieranych w wyborach powszechnych eurodeputowanych. Według jakiego klucza powołuje się komisarzy? Przed kim oni odpowiadają? Tego pewnie nie wie nikt. Sytuacja jest więc absurdalna. Cóż  jednak z tego, skoro każda próba upomnienia się o demokratyczne mechanizmy kontroli traktowana jest jako zamach na święte unijne instytucje! To już nawet nie jest euroentuzjazm, to czysty eurofanatyzm. Dobitnie przekonał się o tym w 2008 r. prezydent Czech Vaclav Havel zrugany w bezprzykładny sposób przez lidera frakcji Zielonych w PE Daniela Cohn-Bendita oraz obecnego szefa europarlamentu, socjalistę Martina Schulza, żądających od goszczącego ich czeskiego przywódcy wytłumaczenia  się (!) ze swojego eurosceptycyzmu.

Tak zarządzana Unia nie ma prawa rozwijać się ani w ogóle trwać, czego dobitnym dowodem bezradność Brukseli wobec kryzysu w strefie euro. Najlepszą puentą do tego tekstu niech więc będą słowa dr. Jacka Marczyka, specjalisty inżynierii informatycznej, autora głośnej  metody analizy złożoności systemów, który w wywiadzie dla „Obserwatora Finansowego” stwierdził: „Gdy określony system zbyt się komplikuje zaczyna być coraz mniej przewidywalny. Coraz trudniej nim sterować, co stopniowo prowadzi do sytuacji, w której w ogóle nie sposób nim dalej kierować. Na tego rodzaju stan krytycznej złożoności natura reaguje upadkiem, czyli samoczynnym procesem prowadzącym do radykalnego uproszczenia sytuacji. Podobne prawidłowości rządzą rozwojem cywilizacji, które dochodziły do punktu maksymalnej złożoności, którą jeszcze były w stanie zarządzać, po czym sytuacja wymykała im się spod kontroli, co prowadziło do upadku”. Kiedyś były Ateny, potem był Rzym, teraz pewnie pora na Brukselę.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki