Dla jednych słowa wypowiedziane przez szefa polskiego MSZ w Berlinie to polityczne wizjonerstwo i przykład nowoczesnego myślenia o idei europejskiej, dla innych narodowe zaprzaństwo, ocierające się wręcz o zdradę stanu. Ale można też na tę sprawę spojrzeć przez pryzmat cech charakteru i specyficznej osobowości Radosława Sikorskiego.
Słynący z rozbuchanego ego szef polskiej dyplomacji miał okazję po raz kolejny błysnąć na berlińskich salonach jako prawdziwy przodownik integracji europejskiej. Wszedł w swoją ulubioną rolę wzorowego i grzecznego prymusa, głaskanego po główce przez panie nauczycielki i poklepywanego z uznaniem przez starszych kolegów. Niekoniecznie jednak musi to oznaczać coś więcej.
Stany Zjednoczone Europy
Nie sposób zignorować słów wypowiedzianych przez szefa polskiej dyplomacji – było nie było najważniejszego architekta naszej aktywności międzynarodowej. Tym bardziej że, jak zapewnił premier Donald Tusk, „kierunek i zasadnicze tezy w wystąpieniu Radosława Sikorskiego” były przez szefa rządu zaakceptowane i od dawna rozpatrywane. To, co proponuje Sikorski,ma być w zamyśle klasyczną ucieczką do przodu.Skoro bowiem istnieje Europa dwóch prędkości, na czele z twardym unijnym „jadrem”, to musimy się z tym… pogodzić. I próbować przyłączyć do tych najmocniejszych, bo tylko tak – zdaniem Sikorskiego – możemy doszlusować do „współprzywództwa” w UE.
Współprzywództwo współprzywództwem, ale szef polskiego MSZ wyraźnie opowiedział się za Niemcami, jako głównym motorniczym wychodzenia Europy z kryzysu gospodarczego. – Prawdopodobnie będę pierwszym ministrem spraw zagranicznych, który tak mówi, ale to powiem: mniej się obawiam niemieckiej siły, niż zaczynam bać się niemieckiej bezczynności – mówił w Berlinie, wzywając Niemców aby „nie dominowali, ale przewodzili reformom”.
Sikorski dostosował także swoją wypowiedź do apeli unijnych włodarzy, w tym m.in. szefa Komisji Europejskiej José Manuela Barroso, którzy od dawna przekonują, że jedynym sposobem wyjścia z kryzysu jest jeszcze ściślejsza integracja, czyli powołanie jednego, gigantycznegoeuropejskiego superpaństwa. Szef polskiej dyplomacji zaapelował więc o zredukowanie części uprawnień państw członkowskich na rzecz kolegialności i jeszcze większej władzy unijnych biurokratów. Wśród postulowanych przez niego zmian znalazło się odchudzenie liczbowe Komisji Europejskiej, wprowadzenie ogólnoeuropejskiej listy kandydatów do Parlamentu Europejskiego oraz połączenie stanowisk szefa KE i prezydenta UE. Nade wszystko jednak zaproponował wprowadzenie mechanizmów umożliwiających ingerencję Brukseli w tworzenie oraz kontrolowanie budżetów poszczególnych państw członkowskich. W gestii krajowej miałaby pozostać jedynie sprawy kultury, religii, edukacji, moralności, a także ustalanie wysokości podatków.
Te słowa szefa polskiego MSZ wywołały oburzenie po prawej stronie naszej sceny politycznej. – Sikorski pierwszy raz powiedział, że Polska mogłaby uczestniczyć w Unii Europejskiej rozumianej jako federacja, a nie Europa ojczyzn. Chce złamać konsensus, wokół którego była budowana zgoda narodowa w referendum, w którym Polacy zgodzili się na wejście do Unii – stwierdził rzecznik Klub Solidarna Polska Patryk Jaki. Natomiast szef PiS przestrzegał, że „nie na tym polegają cele polskiej polityki zagranicznej, żeby wracać do sytuacji sprzed 1989 roku”. – To jest sprawa zasługująca na Trybunał Stanu – podkreślił Jarosław Kaczyński, powołując się na niedawny wywiad dla „Rzeczpospolitej”, w którym Sikorski zaproponował, aby kraje członkowskie UE miały w przyszłości „tyle autonomii, ile mają stany USA”.
Euro i polityka
Nie trzeba jednak używać od razu wielkich słów, aby podważyć sens berlińskiego wystąpienia Radosława Sikorskiego . Wystarczy elementarny zdrowy rozsądek. Szef polskiej dyplomacji stawia po prostu mylne diagnozy. Jego zdaniem największe dziś zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski to „nie terroryzm, nie talibowie, z pewnością nie niemieckie czołgi (...) nawet nie rosyjskie pociski (…). Największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa i dobrobytu Polski byłby upadek strefy euro” .
Problem w tym, że opinie na temat sensu dalszego istnienia euro są zdecydowanie bardziej podzielone. Niektórzy ekonomiści rzeczywiście twierdzą, że podtrzymywanie jednej, europejskiej waluty jest niezbędne do walki ze światowym kryzysem gospodarczym oraz do skutecznej interwencji na rynkach i pomocy bankrutującym państwom z eurolandu. „Tylko i wyłącznie euro może zapewnić właściwą i jednolitą dyscyplinę finansową” – przekonują. Przeciwnicy – a tych wśród ekonomistów jest dziś zdecydowana większość – uważają, że projekt europejskiej unii walutowej jest już praktycznie trupem. A właściwie to był nim od samego początku, bo od początku było to przedsięwzięcie polityczne, a nie ekonomiczne. Cel zjednoczeniowy przyćmił realia kalkulacyjne. Podobnie zresztą dzieje się dziś w przypadku sztucznego podtrzymywania przy życiu zbankrutowanej Grecji.
Nie brakuje także głosów, że wspólna waluta europejska stała się projektem opłacalnym jedynie dla największych unijnych graczy. „Utrzymywanie sfery euro, z poświęceniem obecnego, wciąż elastycznego, otwartego budowania indywidualnych kombinacji i norm, jest ważne dla Niemiec. Ukryci w sferze euro – rządzą UE” – stwierdziła niedawno prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla portalu internetowego Wirtualna Polska.
Co powie Merkozy
Szef polskiej dyplomacji nie odpowiedział również na zasadnicze pytanie: co Niemcy będą chciały dostać w zamian za swoją aktywną rolę w przezwyciężaniu kryzysu? Bo chyba nawet Sikorski nie łudzi się, że zrobią to ot tak sobie, w imię altruistycznych pobudek, napędzani wiara w jedną, wielką, wspaniałą Europę? Wszak w Unii od dawna toczy się bezwzględna, podskórna walka narodowych interesów, a niemiecko-rosyjski rurociąg naftowy Nord Stream jest tylko jej najbardziej jaskrawym przykładem.
I właśnie owego – tak lekkomyślnie postulowanego przez Sikorskiego – oddania przywódczej pałeczki w ręce Niemców obawiają się inne unijne państwa. Wątpliwości zgłasza zwłaszcza Wielka Brytania, która wprost posądza Berlin o próbę wprowadzenia dyktatu w unijnej polityce antykryzysowej. Kto w to powątpiewa, niech przypomni sobie, jakie państwa odegrały decydującą rolę w określeniu najbliżej przyszłości Grecji. Tak, tak – dziś w Europie nic nie może zadecydować się bez udziału duetu Merkozy (Angela Merkel i Nicolas Sarchozy). Taka jest brutalna unijna Realpolitik, boleśnie rozmijająca się ze wzniosłymi europejskimi ideami.
Jeżeli więc szef polskiego MSZ oznajmia melodramatycznie, że oto „stoimy przed wyborem, czy chcemy być prawdziwą federacją, czy też nie”, to odpowiedź na to wezwanie brzmi: otóż nie, nie powinniśmy nią być. Choćby tylko z powodów, o których wspomina prof. Staniszkis: „Ponadpaństwowe partie, z wyborami na europejskie listy i KE jako „rządem” wyłonionym przez większość w PE, mają właśnie służyć temu, od czego Sikorski się odżegnuje: ujednoliceniu podatków i standardów w sferze polityki społecznej” – pisze wybitna polska socjolog we wspomnianym wyżej felietonie. Podobnie uważa także prezydent Czech Vaclav Klaus, który źródeł dzisiejszego kryzysu upatruje właśnie w odejściu od pierwotnej idei Europy Ojczyzn na rzecz błędnej koncepcji pt. „Więcej i więcej Europy”. Czyli dokładnie w tym, co dziś z takim zapałem postuluje Sikorski.
I na koniec jeszcze jedna uwaga: pamiętajmy, że raz zdobytej władzy Bruksela nie oddaje już nigdy.