Gdy Nazarejczyk podniósł na mnie wzrok, nie umiałem się przed nim ukryć. Podczas gdy pod spojrzeniem Jana czułem się obnażony, w zapadniętych oczach Nazarejczyka dostrzegałem sympatię – jakby żyły w nich tajemnica i cierpienie, które były nam wspólne.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem człowieka, który miał zostać moim największym przyjacielem.
***
Jezusa wzrok spoczął ponownie na mnie.
– To, czego szukasz, nie kryje się na tym brzegu ani pośród wzgórz, lecz przy mnie. Pójdź za mną.
Tak. Wypowiedziałem to w sercu. Nie wiedząc, czy przyznałem to na głos.
Cała ta sytuacja zdawała się przeczyć prawom logiki. Jezus był robotnikiem wątpliwego pochodzenia, a ja wykształconym przedsiębiorcą. Ale w tamtej chwili poczułem, że coś odnalazłem: człowieka, który wart był zmartwychwstania każdej z moich nadziei. Ta myśl przerażała i radowała mnie jednocześnie. (…)
– Pójdź za mną, dokądkolwiek się udam, Judaszu – powiedział Jezus. – A znajdziesz to, czego szukasz.
I wtedy właśnie mu uwierzyłem. Uwierzyłem mu z całego serca.
***
Sadok, zrywając się na równe nogi, powiedział – Twój mistrz działa zgodnie z interesem Rzymu. Przez powstanie Rzym tylko się umocni. Na choćby cień buntu reaguje podwyżką podatków i wymuszaniem czci wobec imperatora. Czy sądzisz, że nie szukali pretekstu, by odebrać nam wolność wyznania? (…)
Chodził w tę i z powrotem.
– Czy pomyślałeś, że Bóg dał ci wyjątkową okazję, byś uratował sytuację, zachowując posłuszeństwo wobec Prawa?
Straciłem oddech. Wstałem, próbując wyplątać się z płaszcza, rozdarty między rozsądkiem a miłością. Miłością, która wymagała, by mój mistrz przeżył, niezależnie od tego, jak bardzo nas oszukano.
– Przemyśl to, co powiedziałem. – Usłyszałem za sobą głos Sadoka, spokojny i opanowany.
Dopadłem do drzwi, zanim sługa zdążył podejść. Otworzyłem je na oścież. Naciągnąłem płaszcz na głowę i puściłem się biegiem w deszczu.
Tamtej nocy nie wróciłem do mistrza ani do domu.
***
– Niektórzy, jak słyszeliśmy, zwą go nawet „Mesjaszem”. Powiedz nam, Judaszu bar Szymonie… czy wy, którzy nazywacie go „Mistrzem”, nazywacie go również „Mesjaszem”?
Serce mi waliło. W tym jednym słowie – Mesjasz – kryły się równocześnie wszystkie moje wątpliwości, nadzieje i obawy. Widziałem dłoń, która uzdrawia chromego, ślepego i sparaliżowanego. Która uwalnia celnika i nierządnicę od wstydu i wskrzesza umarłego z grobu.
Widziałem też człowieka, który sprzeciwia się faryzeuszom, łamie szabat i głosi bluźnierstwa. Który wstawia się za ciemiężonymi, ale nie potępia ciemięzcy… Człowieka, który wpadł w furię na dziedzińcu przybytku samego Boga i wystąpił przeciwko swojemu ludowi. Jakże ma to świadczyć o jego mesjaństwie, skoro w świetle Prawa nie można tego nawet nazwać sprawiedliwością?
– A zatem? – spytał, unosząc brwi.
– Nie – odparłem łagodnie i poczułem, jakby mój bok przeszywała włócznia.
***
– Oto trzydzieści szekli.
Była to moneta, którą opłacano podatek świątynny – srebrnik miasta Tyru. Trzydzieści srebrników, cena niewolnika. Równowartość zadośćuczynienia za zwierzę, które wpadło w dół na ziemi sąsiada.
Trzydzieści srebrników. Za człowieka, który wykarmił tysiące. Który wskrzesił umarłego i wypędził nieczyste duchy.
Widziałem, jak moja własna dłoń sięga po trzos. Nie poznawałem jej.
– Wyświadczyłeś przysługę swojemu ludowi, Judaszu z Kariotu.
Wyświadczyłem przysługę. Dostałem rozgrzeszenie.
W takim razie dlaczego trzęsą mi się ręce? (…)
Na dziedzińcu minąłem dwóch żołnierzy, którzy rzucali tali. Właśnie tam, na dziedzińcu świątynnym, pod nosem Sanhedrynu, grali „w Króla”.
Ja też miałem swój ruch.
Ten manewr miał mnie oczyścić z winy w świetle prawa. Tymczasem potępił moją duszę.
Wtedy jeszcze żywiłem nadzieję, że zawstydzi nas wszystkich.
Że w starciu z Kajfaszem dokona jeszcze jakiegoś cudu.
Tak czy inaczej, będzie żył.
Tak czy inaczej, straciłem go na zawsze.
***
Wszedłem do jaskini, w samą porę, zanim wyszli na zewnątrz. (…)
Poszedłem prosto do Jezusa.
Niegdyś wyciągał do mnie ręce. Ale nie dziś.
Tym razem czekał, aż stanę przed nim.
– Witaj, Rabbi – odezwałem się.
Nagle zachciało mi się płakać. Ująłem jego twarz w dłonie i oparłem o niego czoło, czując, że przestaję nad sobą panować.
Dlaczego tak, dlaczego w ten sposób? Dlaczego musiałem to robić? Czułem jego ciepło, jego zapach, zapach potu, wina, soli i krwi. Krwi? Ścisnęło mnie w płucach, oddech uwiązł mi w gardle. Położyłem ręce na jego ramionach i przez chwilę myślałem, że kolana znów się pode mną ugną, że złapię się go jak topielec.
– Czyń, po coś przyszedł, przyjacielu. – Kiedy szeptał, poczułem ciepło przy uchu.
Niewytłumaczalne łzy – gorące łzy – spływały mi po policzkach.
– Witaj – szepnąłem i ucałowałem go drżącymi ustami.
Było to zarazem powitanie i pożegnanie.
Tosca Lee, Judasz, Wydawnictwo Świętego Wojciecha, Poznań 2016