Zakon dominikanów na ziemiach polskich istnieje od niemal ośmiu stuleci. Tę obecność można było odczuć szczególnie w ostatnim półwieczu.
– Rzeczywiście. Kiedy komuniści próbowali narzucić swoją władzę i ideologię, w której nie było miejsca dla Kościoła i wolności religijnej, wtedy dominikanie tworzyli duszpasterstwa akademickie, które były „oazą wolności”. Już w latach 50. Służba Bezpieczeństwa pisała o dominikanach, że chociaż na zewnątrz są lojalni wobec władzy, to jednak po cichu urabiają młodzież akademicką i wychowują ją w nienawiści do Polski Ludowej. Dominikanie nie zamierzali prowadzić bezpośredniej walki z władzą, jednak nie mogli też zaprzeć się swojego powołania, którym jest głoszenie Prawdy. Tę prawdę przekazywali młodemu pokoleniu, głównie młodzieży akademickiej, będąc przekonani, że dzięki temu uda się przezwyciężyć fałsz, zakłamanie i zniewolenie. I rzeczywiście, to przynosiło owoce. Początkowo takie duszpasterstwo istniało tylko w Poznaniu, później powstały kolejne, w Krakowie, Gdańsku, Wrocławiu, Lublinie i w końcu w Rzeszowie. Wychowankowie dominikańskich duszpasterstw akademickich wchodzili w działalność opozycyjną przeciwko panującemu reżimowi komunistycznemu. Uczyli się odpowiedzialności za to, co dzieje się w kraju, nie zgadzając się na zniewolenie i zakłamanie. Wielu z nich po latach wspomina, że właśnie tam, w duszpasterstwach czuli się wolni i tej wolności się uczyli. Ale też uczyli się być po prostu ludźmi. Należy podkreślić, że zdali egzamin.
Jednak najtrudniejsze chwile dla wszystkich przyniósł stan wojenny. Wtedy także bracia stanęli na wysokości zadania.
– Tak, wobec tego bracia nie mogli być obojętni, tym bardziej że wielu współpracujących z nami osób spotkały internowania. Internowany został nawet jeden z nich, o. Jan Andrzej Kłoczowski. Okazało się, że Milicja Obywatelska aresztowała go omyłkowo i po kilku dniach został wypuszczony na wolność.
Jak wyglądało wówczas zaangażowanie dominikanów?
– Już 13 grudnia przy krakowskiej „Beczce” założono biuro pomocy dla internowanych i ich rodzin, które działało przez kolejne trzy lata. Inne klasztory również włączyły się w pomoc duchową i materialną osobom, które w szczególny sposób doświadczyły skutku stanu wojennego: utraciły bliskich w wyniku ulicznych walk bądź członków ich rodzin dotykały represje. Wielu z nich w tym czasie znalazło się w bardzo trudnej sytuacji materialnej i potrzebowało pomocy. Szczególnie jednak wspierali ich duchowo poprzez modlitwę za internowanych i za Ojczyznę; organizowanie ośrodków duszpasterskich dla ludzi pracy. Dominikanie z klasztoru przy ul. Freta na Starym Mieście w Warszawie na czele z o. Jackiem Salijem organizowali nie tylko Msze św. za Ojczyznę i represjonowanych Polaków, ale także spotkania formacyjne, które miały kształtować ducha Polaków, ale również przestrzegać przed rozlewem krwi. A trzeba pamiętać, że wówczas atmosfera była bardzo napięta.
I w tej napiętej atmosferze wielu dominikanów umiało się odnaleźć.
– Rzeczywiście. Warto w tym kontekście wspomnieć chociażby o. Honoriusza Kowalczyka, duszpasterza akademickiego w Poznaniu. W 1976 r. w swoim notatniku pisał, że kapłan powinien być „oratorem na ambonie, wokalistą przy ołtarzu, psychologiem w konfesjonale, pedagogiem w salce katechetycznej – a może on ma być tylko pasterzem! Dobrym pasterzem, który oddaje życie za owce swoje”.
I tak się ostatecznie stało…
– Tak. Ale do tego czasu wraz z o. Aleksandrem Hauke-Ligowskim przy pomocy kilku świeckich o. Kowalczyk zorganizował pomoc rodzinom internowanych opozycjonistów. Ośrodek zbierał też informacje o prześladowanych. O. Honoriusz pomagał ukrywającym się przed więzieniem ludziom „Solidarności”. Odprawiał Msze św. za Ojczyznę i za ofiary stanu wojennego, które w stanie wojennym odbywały się co miesiąc. Nieformalnie stał się duszpasterzem „Solidarności”, przynajmniej regionu wielkopolskiego. Był inwigilowany przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa, który ciągle go obserwował i śledził. Otrzymywał także telefony z pogróżkami.
Był zatem świadom grożącego mu niebezpieczeństwa?
– Wydaje się, że tak. Potwierdzają to jego znajomi. 17 kwietnia 1983 r. doszło do wypadku samochodowego w Wydartowie koło Mogilna. Ciężko ranny o. Honoriusz trafił do szpitala, gdzie zmarł 8 maja. Cztery dni później miał miejsce jego pogrzeb, który stał się wielką manifestacją patriotyczną mieszkańców Poznania. Wielu bowiem uważało i nadal jest przekonana, że za tym wypadkiem stały służby specjalne. Jednak okoliczności zdarzenia nigdy nie zostały wyjaśnione. Wątpliwości nie rozwiały ani Sejmowa Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności MSW, działająca na przełomie lat 80. i 90 ubiegłego stulecia, ani prokuratorzy IPN-u. Powodem było to, że wszystkie dokumenty zostały po prostu zniszczone. Dzisiaj w Poznaniu nieopodal klasztoru znajduje się skwer jego imienia. W 2006 r. o. Honoriusz pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
O. Honoriusz nie był jednak jedynym, który w tym czasie okazał się oparciem dla ludzi. Mam na myśli choćby o. Tomasza Alexiewicza, który obecnie jest ciężko chory i przebywa w szpitalu.
– O. Tomasz początkowo nie angażował się w działalność opozycji, zarówno przed wstąpieniem do zakonu, kiedy studiował psychologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, czy później w zakonie. Przełom nastąpił podczas pielgrzymki na Jasną Górę w sierpniu 1980 r., kiedy z Radia Wolna Europa usłyszał o strajkach w Lublinie. Wówczas zaczął interesować się polityką. Tego roku został przeniesiony do rodzinnego Poznania i tam już bardzo aktywnie włączył się w działalność lokalnej „Solidarności”. Jeździł po zakładach w regionie, również w Poznaniu, wspomagając organizowanie komisji zakładowych. Działacze ówczesnej „Solidarności” zapamiętali go jako człowieka zabieganego, działającego na wielu frontach. Jednak jedynie z pozoru był chaotyczny. Wszystko, co obiecał, załatwiał. Twierdził, że jest jak Mojżesz, którego zadaniem jest przeprowadzić przez Morze Czerwone. Jego zadaniem jest porządkowanie chaosu, czyli stwarzanie z tłumu przypadkowych ludzi jakiejś zorganizowanej struktury. Taką rolę widział właśnie w „Solidarności”.
A jak to przeżywał osobiście?
– Sam stan wojenny nie wzbudził w nim lęku. Gdy wracał z rekolekcji w nocy z 13 na 14 grudnia, nie miał nawet o tym pojęcia. O sytuacji dowiedział się dopiero w klasztorze. Od razu wsiadł do fiata i objechał miasto. Podjechał przed dom przewodniczącego zarządu regionu NZSS „Solidarność”, a potem pod jego siedzibę, gdzie było już ZOMO. W niedzielne przedpołudnie 13 grudnia poświęcił sztandary „Solidarności” Fabryki Obrabiarek Specjalnych i Fabryki Maszyn Żniwnych. Jeszcze tego samego dnia rozpoczął sporządzanie listy internowanych, starając się ustalić miejsce uwięzienia. Był przekonany, że komunizm nie potrwa już długo – zaledwie kilka lat – dlatego trzeba przygotowywać kadry na czas wolnej Polski.
Sam też był ofiarą aresztowania.
– Tak, 14 grudnia funkcjonariusze SB wtargnęli do klasztoru Dominikanów, pytając o zakonnika, który wygłosił niedzielne kazanie. Myśląc, że chodzi o ojca Jana Górę, zatrzymali go. Po przesłuchaniu, zorientowawszy się, że to nie on, wypuścili go. Dopiero po południu dowiedzieli się, że tym kaznodzieją był o. Alexiewicz. Przynieśli wezwanie, jednak on zwrócił im uwagę, że jest źle wypełnione pod względem formalnym, więc z nimi nie poszedł. Wieczorem przywieźli nowe wezwanie, tym razem już poprawne. Podczas przesłuchania SB próbowała wymusić na nim podpisanie deklaracji lojalności wobec władzy komunistycznej. Nie zgodził się, więc został aresztowany. Po kilku godzinach przewieziono go do obozu w Gębarzewie. Był wówczas w habicie dominikańskim. Gdy wyprowadzono go z siedziby SB w Poznaniu, ludzie ze zdziwieniem patrzyli na zakonnika w kajdankach. Również w więzieniu konspirował wraz ze współwięźniami. Tam trwały dyskusje o „Solidarności” i przyszłości Polski. Z więzienia wyszedł po tygodniu, dzięki interwencji abp. Bronisława Dąbrowskiego. Jednak nawiązane w więzieniu znajomości trwały przez lata.
Po wyjściu na wolność o. Tomasz zajął się organizowaniem magazynów dla darów napływających z Zachodu i ich dystrybucją. Ponadto organizował kanały konspiracyjne dla przesyłania informacji o tym, co dzieje się w mieście, regionie, kraju. Dla działaczy solidarnościowych stał się autorytetem moralnym. Po śmierci o. Honoriusza postrzegano go jako wojownika „Solidarności”. Gdy go tak nazywali, irytował się, nie chciał być tak kojarzony. On chciał wojować, ale poprzez modlitwę, z różańcem w ręku.
Dbał jednak nie tylko o tych, którzy się nie złamali.
– Dlatego między innymi dzięki niemu świątynia dominikańska w Poznaniu stała się wielkim konfesjonałem dla ludzi, którzy załamali się podczas przesłuchań i podpisali zobowiązanie do współpracy z SB. Przychodzili do ojców, pytali, co w takiej sytuacji mają robić. Ci odpowiadali: „Proszę chodzić po mieście i opowiadać o tym wszystkim”. Wówczas tajny współpracownik stawał się współpracownikiem jawnym i już nie był użyteczny dla aparatu bezpieczeństwa. Działacze podziemnej „Solidarności” podkreślają, że o. Tomasz Alexiewicz zawsze był przekonany – i wyrażał to swoją postawą i działaniem – że najważniejsza w tym jest modlitwa, to dzięki niej można być pewnym, że cała ta walka skończy się zwycięstwem. I tak się ostatecznie stało.
Tak jak ksiądz wspomniał, dzisiaj o. Tomasz sam potrzebuje modlitwy ze względu stan zdrowia, dlatego bardzo proszę o modlitwę w jego intencji.
O. Marek Miławicki OP, historyk w Dominikańskim Instytucie Historycznym w Krakowie, zajmuje się dziejami zakonu dominikanów w Polsce. Ostatnio pod jego redakcją ukazał się książka pt. Komunistyczny aparat represji wobec Prowincji Polskiej Dominikanów, wydana przez IPN w Krakowie i Wydawnictwo Wysoki Zamek.