Czar taniego podróżowania sprawia, że jeździmy masowo w te same miejsca. Tak jak restauracje z wielką literą M w nazwie stoją już niemal w każdym zakątku globu, tak odwrotnie turyści konsumują krajobrazy, chodzą po dokładnie wytyczonych trasach i wracają. Choćby w Europie: zazwyczaj to Hiszpania, Portugalia, Włochy, Francja. Skokowo pojawiały się Irlandia i Norwegia, czasem Grecja i Turcja, teraz na topie są Gruzja i Albania oraz Rumunia z Bułgarią.
Pod Rosją, przed Chinami
Dlatego w naszej świadomości nie pojawia się wiele z tych państw, do których dostęp jest wciąż utrudniony, to po pierwsze. Po drugie, masowej wyobraźni nie rozpalają choćby byłe republiki ZSRR położone w Azji Centralnej. Zasada wydaje się prosta: jeśli w głównych wydaniach telewizyjnych dzienników i na pierwszych stronach gazet nie pojawiają się wiadomości, najczęściej zatrważające, z jakiegoś egzotycznego kraju, to pies z kulawą nogą nie zainteresuje się ich istnieniem. Przykładem może być na przykład Kaszmir, którego nazwa kojarzy się raczej z tkaniną niż niezwykle wrażliwym punktem geopolitycznym w Indiach. Tym bardziej położone w Azji państwa, wciśnięte między ogromne Chiny i Rosję, niemal w całości położone w systemie górskim Tienszan, stają się dla nas czymś w rodzaju krain z opowieści rozpoczynających się frazą: „Za górami, za lasami, za siedmioma dolinami…”. Wyjątkami od tej reguły są dla nas jedynie Afganistan, z wiadomych względów, i Kazachstan, po części ze względu na rolę gospodarczą, głównie ze względu na tragiczne losy Polaków, którzy osiadali tam po wywózkach na Sybir, także dlatego że to w porównaniu z innymi państwo niemałe.
W 1991 r. kilka republik radzieckich odłączyło się od organizmu państwowego sterowanego przez partię komunistyczną w Moskwie i zaczęło swój niezależny byt. Oczywiście – niezależny formalnie, bo w świadomości mieszkańców tych terenów, a nawet nimi rządzących wciąż uzależniony, choćby w sferze symbolicznej, a już na pewno gospodarczej, od rosyjskiego Wielkiego Brata. Dołączył do niego chiński brat, i tak dodając do nazwy swojej narodowości przyrostek -stan, Kazachowie, Kirgizi, Tadżykowie, Uzbekowie, Turkmenowie mogą wieść względnie spokojne życie w miejscu niemal zapomnianym przez syty Zachód. Cezary Kościelniak przypomina o jednym z tych miejsc w świetnym reportażu Frunze w meczecie, rysując o wiele dokładniej źródła tych zadziwiających nas państwowości, na przykładzie Kirgistanu pokazując, jakie procesy społeczne, polityczne, tożsamościowe zachodziły wśród etnicznych ludów zamieszkujących Azję Centralną. Bo powiedzieć, że homo sovieticus zaczął odkrywać swoją narodową tożsamość to za mało powiedzieć. Za prosto. Najciekawsze w tej historii są niuanse, które może dostrzec tam Europejczyk nietraktujący miejscowych jak dzikusów, ale zręcznie interpretujący różnice kulturowe pomiędzy „nimi” a „nami”.
Inteligent w podróży
Reportaż wyprowadził się ze swojego miejsca urodzenia, prasy, bo obecnie żadna redakcja nie jest w takiej kondycji finansowej, by pozwolić sobie na sfinansowanie przygotowań do wyprawy dokądkolwiek, nie znając jej efektów, a jako jedyną gwarancję mieć końcowy tekst, gorszy lub lepszy. Zatem obecnie najczęściej spotykamy się z książkowymi opisami podróży, do coraz to bardziej wymyślnych krajów lub z drugiej strony, do miejsc całkiem nam bliskich, obserwowanych z innej perspektywy. Minusem tych opowieści jest zazwyczaj traktowanie z wyższością ludzi i miejsc, do których się przybyło, przenoszenie własnych frustracji czy kompleksów na odwiedzone społeczności. W efekcie, po lekturze niektórych z nich nie wiemy, gdzie kończy się opis faktów, a gdzie zaczyna oddanie wrażeń. Plusem reportażu Kościelniaka jest szacunek wobec tego, co nieznane, wobec kultury, którą można by jednym ruchem skreślić jako dajmy na to „mniej rozwiniętą” niż nasza. Autora oczywiście wiele spraw zadziwia, zauważa on na przykład wciąż żywe skutki wpływu ideologii komunistycznej z jednej strony, a z drugiej biedę i swego rodzaju ignorancję młodzieży. Odkrywa przed nami zupełnie inne ułożenie stosunków społecznych, sposobu załatwiania spraw, nawet komunikacji między ludźmi. Odnosi to do myśli europejskiej, moim zdaniem także po to, byśmy my zauważyli, kim jako Europejczycy w gruncie rzeczy jesteśmy. Na kolejnych stronicach poznamy także kirgiskie tradycje, święta, obyczaje, czasem powiedziałbym bardzo widowiskowe i barwne dla polskiego oka. Jednak nie zostały one nam podane jak eksponaty w skansenie, ale jako próba dowiedzenia się, czy jest w ogóle możliwe, a jeśli tak, to w jaki sposób, spotkanie, na poziomie różnych kultur, czasami diametralnie odmiennych. Nie każdy w czasie smakowania tradycyjnego w Kirgizji baraniego płuca będzie rozmyślał o imperatywie kategorycznym Kanta. Tyle że właśnie takie osoby mogą sprawić, że w naszej świadomości zniknie dziura na mapie środkowej Azji.