„Na pewno będzie ideałem” – powiedziała o Bernadetcie Soubirous siostra zakonna, przyjmując ją do klasztoru na wychowanie. No bo jak ideałem ma nie być ktoś, komu ukazywała się Maryja? Przecież Pan Bóg do takich dzieł nie wybiera byle kogo. Kłopot w tym, że według zakonnicy na doskonałość składa się wszystko to, co mieści się również w określeniu „szara myszka”. A Bernadetcie do szarej myszki daleko. Świetnie pokazuje to nowy film o tej francuskiej świętej, wyreżyserowany przez Jeana Sagolsa. W roli głównej widzowie zobaczą debiutantkę – magnetyczną Katię Miran, która z jednej strony jest anielsko piękna, ale za to głos ma niski i zdecydowany. Piszę o tym nie bez powodu. Bernadetta. Cud w Lourdes to portret
zwykłej-niezwykłej dziewczyny łączącej w sobie wewnętrzną czystość, rozumianą jako uczciwość i szczerość, z wyrazistym, silnym charakterem. Może właśnie dzięki takiej konstrukcji psychicznej przyszła święta zdołała nie tylko unieść ciężar maryjnych objawień, których była jedynym świadkiem, ale też oprzeć się różnego rodzaju naciskom.
Do diabła z objawieniami!
A tych nie brakowało. Najbardziej łagodnej, bo umotywowanej autentyczną troską presji czternastoletnia Bernadetta doświadczała w domu. Rodzice chcieli uchronić ją przed nieprzyjemnościami ze strony religijnych sceptyków traktujących ją jak oszustkę albo kataleptyczkę, a także przed realną groźbą więzienia, dlatego nalegali, żeby przestała chodzić do groty Massabielle, gdzie ukazywała jej się Pani (tak dziewczyna określała Maryję w swoich zeznaniach). Te prośby nic nie dały. Skoro Pani prosiła o spotkanie, jak miałaby odmówić?
Objawienia w Lourdes – z każdym dniem zyskujące rozgłos i gromadzące coraz większą liczbę osób – zdecydowanie nie były na rękę lokalnym, i nie tylko, władzom. Po pierwsze, są to, co oczywiste, zabobony (rzecz dzieje się przecież w II połowie XIX w.), w które wierzą tylko prości wieśniacy, jednak wprowadzają niepotrzebne zamieszanie i rodzą społeczne niepokoje. Po drugie, nie można się tak dawać wodzić za nos oszustowi Kościołowi, bo ten – wykorzystując naiwność analfabetki – sensacją próbuje przyciągnąć z powrotem rzesze odpływających ze świątyni wiernych. Jak wdzięcznie ujął swój sprzeciw rozzłoszczony prokurator ateista: „Do diabła z objawieniami!”. Dlatego władze robią, co mogą, żeby Bernadetta wyparła się swoich doświadczeń, a przynajmniej przestała o nich mówić, i żeby pozbawić ją wiarygodności.
Głupie miny
W przeciwieństwie do ludzi „jaśnie oświeconych”, prości mieszkańcy Lourdes szybko uwierzyli w to, że na ich ziemi ukazuje się Matka Boża. A ponieważ zaczęły się dokonywać nieuzasadnione medycznie uzdrowienia, uzdrowicielką szybko okrzyknęli młodą Soubirous. Kuszące, prawda? Właściwie z dnia na dzień przeobrazić się z biednej, nieuczonej, nikomu nieznanej dziewczyny w cudotwórczynię, której sława sięga o wiele dalej niż granice Lourdes. Bernadetta kasowała tę pokusę krótkim i zdecydowanym: „Ja nie uzdrawiam”, po czym odsyłała ludzi do źródła wskazanego przez Maryję u podnóża groty Massabielle.
W filmie pojawia się kapitalna scena, kiedy matka obłożnie chorego dziecka niemal siłą zaciąga dziewczynę do swojego domu, licząc, że ta dokona cudu. Bernadetta, owszem, dokonuje go, ale w dość przewrotny sposób. Nie pada na kolana, nie wznosi rąk ku niebu, nie zaczyna nabożnie szeptać modlitw, tylko… pokazuje chłopcu różne głupie miny. Gdy wychodzi od niego, chłopiec – wykazujący do tej pory zupełny brak apetytu i pragnienia – prosi matkę o coś do zjedzenia i picia.
Prawda czy fałsz
Jak to ze świętymi często bywa, Bernadetta miała też nieco pod górkę z Kościołem. Wprawdzie wikary, do którego poszła się wyspowiadać i opowiedzieć o widzeniach Pani, dał jej wiarę, ale już z proboszczem parafii w Lourdes sprawa wyglądała dużo gorzej. Przy pierwszym spotkaniu zupełnie zbył dziewczynę, mówiąc, że ma dużo pracy. Przy kolejnym zawiesił poprzeczkę wysoko: uwierzy w prawdziwość objawień, jeśli Maryja spełni określone przez niego warunki. Niech Bernadetta Jej to przekaże.
Wkrótce okazało się, że za tym dystansem, ostrożnością i chłodem kryje się ogromna – i duszpasterska, i życiowa – mądrość, którą proboszcz jeszcze nieraz udowodni. Zniesmaczonym jego postawą księżom (co można zobaczyć w zwiastunie filmu) tłumaczy: „Tak bardzo chciałbym, żeby to była prawda, że wolę zakładać, że [Bernadetta] kłamie”.
Wyniki oficjalnego kościelnego dochodzenia w sprawie maryjnych objawień w Lourdes potwierdziły nie tylko ich autentyczność, a więc i wiarygodność młodej Soubirous, ale także przyczyniły się do tego, że dziewczyna zyskała dwóch duchowych ojców. Pierwszym z nich był właśnie proboszcz, drugim – biskup tamtejszej diecezji. Obydwaj – w przeciwieństwie do sióstr zakonnych, u których Bernadetta najpierw mieszkała, a potem do nich wstąpiła – dobrze rozumieli jej wewnętrzny świat. Co więcej, wspierali ją zarówno na życiowej, jak i duchowej, nieprostej drodze.
Nawet jeśli powyższe zdanie zabrzmiało sentymentalnie, to filmowi Jeana Sagolsa daleko do płytkiej czułostkowości. Historia, którą nakręcił, nie została ugładzona, przycięta do dziwnych wzorców przesłodzonych życiorysów świętych. Reżyser nie uległ też pokusie egzaltacji sprawiającej, że tak wielu produkcji o tematyce religijnej po prostu nie da się oglądać. W filmie Bernadetta. Cud w Lourdes znalazło się miejsce i na przesłanie o tym, że Bóg chce, byśmy byli sobą, i na zgrabnie prowadzoną fabułę. A chropowatość głównej bohaterki tej opowieści jest cudownie prawdziwa.