Nie zawsze zgadzam się z Tomaszem Terlikowskim, zawsze jednak uważałem jego wypowiedzi za autentyczne. Podoba mi się też jego cywilna odwaga. To ona popycha go czasem do wystąpienia przeciw różnym konserwatywnym czy prawicowym poprawnościom.
W tym przypadku Terlikowski umiał przypomnieć obrońcom ks. Jacka Międlara, że spór o to, jak ma się ten duchowny zachowywać, dawno już przekroczył granice sporu o poglądy. Na początku bagatelizujący zarzuty wobec kazań i zaangażowania skrajnie prawicowego duchownego, szef TV Republika ostatnio wypowiedział się jednoznacznie: „Ks. Międlar walczy obecnie nie z polityczną poprawnością czy z «Gazetą Wyborczą», a z Bogiem”. Dlaczego? Ponieważ pojawiło się pytanie: na ile kapłan jest związany obowiązkiem posłuszeństwa wobec przełożonych.
Mogę sobie wyobrazić sytuacje, kiedy przełożeni księdza nie mają racji, narzucając mu taki a nie inny wybór, nie tyle w sferze doktryny, co zachowań politycznych. Dotyczy to zwłaszcza najbardziej dramatycznych dylematów w krajach, gdzie naród, więc i Kościół, doznaje opresji. Tak bywało w Polsce pod rządami komunistycznymi. Pragmatyzm hierarchów zderzał się nieraz z moralnymi decyzjami ich podwładnych. Niektórzy usiłują tak widzieć Polskę dzisiejszą, co nie jest prawdą. Ale pomińmy już to, rzecz w tym, że nieposłuszeństwo jest zawsze wyborem dramatycznym. Tymczasem obrońcy ks. Międlara zdają się targować z jego przełożonymi jak obrońcy ucznia, który coś przeskrobał i powołuje się na szkolny regulamin, gdzie widzi same prawa, a nie widzi obowiązków.
Kiedy czytam posty i oglądam memy zacietrzewionych rzeczników duchownego, którzy przecież występują w teorii w imię racji tradycyjnego katolicyzmu, dostrzegam rozpaczliwą próbę zmiany Kościoła w federację klubów dyskusyjnych. Gdzie każdy wybiera sobie jedynie to, co jest mu wygodne. Padają te same frazy, które niedawno padały w obronie księży Lemańskiego czy Bonieckiego. Ludzie prawicy biją się o palmę pierwszeństwa w ośmieszanie kościelnych reguł z takimi samozwańczymi interpretatorkami tychże reguł jak jedna z dziennikarek „Gazety Wyborczej”. Naprawdę mało mnie interesuje, czy za urząd nauczycielski będzie się przebierała różowa paniusia czy umundurowany rębajło. Na dokładkę to wszystko dzieje się w sytuacji, gdy owe niepokoje zderzają się z całkiem sensowną strategią i taktyką księży biskupów. Czasem sam miałem do nich pretensje o rozmaite łamańce, o kunktatorstwo w takich sprawach jak dylematy lustracyjne czy zbyt pobłażliwe traktowanie przypadków łamania celibatu. Ale w stosunku do ideowo-politycznych rozterek swoich owieczek, biskupi najczęściej wykazywali się zdrowym instynktem.
Polski Kościół pozostał przestrzenią stosunkowo swobodnych debat. Zaspokojone w jego ramach mogą być najróżniejsze wrażliwości. Często nawet spierałem się z konserwatywnymi kolegami, którzy żądali unifikującego wszystko autorytetu. Dobrym czasem na takie przywództwo były czasy komunizmu, gdy Kościół stanowił twierdzę oblężoną przez komunistyczne państwo. Liczba rygorów, wyłączeń od zasady owej dyskusji była stosunkowo niewielka. W przypadku tzw. księży liberalnych, granicą było niebezpieczne zbliżanie się do herezji. W przypadku ks. Międlara stało się nią z kolei autoryzowanie poglądów pochwalających agresję i przemoc. Możliwe, że czasem nawet w przekonaniu, że walczy z wrogami Kościoła. Ale jak powiedział pewien hierarcha, którego poglądy szczególnie szanuję: „Panowie, my nie jesteśmy muzułmanami. Chrześcijaństwo jest religią pokory”. Powiedział to prawicowym publicystom i ideologom, wśród których dodajmy nie było zwolenników poglądów ks. Międlara pełnego już nie tylko politycznych, ale i rasowych uprzedzeń. Hierarcha ów miał rację. Racje mają też ci wszyscy, którzy przypominają, że Kościół nie jest federacją klubów dyskusyjnych. Jeśli ktoś tego nie akceptuje, ma pełną wolność podążania własną drogą.