Nie ma w tym cienia przesady. Wprawdzie scenariusz najnowszej części – Przebudzenia Mocy zmieściłby się spokojnie na jednej kartce, ale pracowali na niego i Homer, i Sofokles, i autorzy biblijni. O takim Aleksandrze Dumas nie wspominając.
Saga w trakcie Big Bangu
Dla porządku. Siódmy film z serii rozgrywa się trzydzieści lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi. Kropka. Kto ciekaw treści, ma ją na jedno kliknięcie w klawiaturę. Diagnozy w stylu czy to lepsze-gorsze niż „szóstka” i ile punktów dałbyś w skali… zostawmy harcerzykom. Na ten film nie idzie się, by prześledzić na ekranie jakiś dyskurs, by cokolwiek zrozumieć, zatrzymać pod powieką głębsze wzruszenie. Na ten film idzie się po to, by usiąść i posiedzieć. Nagapić się do syta, wniknąć w ten świat i pobyć w nim jak najdłużej. Właśnie po to do historii prototypowej z 1977 r. kręci się sequele, prequele, aequele (wątki równoległe). Po to saga obrosła powieściami, grami komputerowymi, komiksami, niepoliczalną ilością gadżetów. To nie jest film dla widza. To jest film dla miłośnika, dla wyznawcy, dla zakochanego. A z zakochanym nie dyskutuje się o urodzie jego wybranki.
Rzecz jest z gatunku „space opera”, a to znaczy, że z zasady trwa o pół godziny za długo. Kino dokłada do seansu pół godziny reklam i robi się z tego spektakl, który trwa tyle, co porządna Tosca czy Aida. Skojarzenia operowe jak najbardziej na miejscu, ponieważ patetyczna, orkiestralna muzyka (John Williams, oczywiście) sączy się od pierwszej do ostatniej minuty. Wejście kolejnych bohaterów ogłaszają przypisane do nich motywy: całkiem jak u Wagnera. Żeby kołomyja była pełna, kiedy brzmi ten „wagnerowski ton”, kamera pokazuje ścigacz kosmiczny na tle krwawego słońca. Kadr identyczny jak w Czasie Apokalipsy, kiedy amerykańskie helikoptery masakrowały wietnamską wioskę przy dźwiękach Cwałowania Walkirii. Aluzja, żart, przeoczenie?
Budowle, statki kosmiczne – wszystko o dziesiątki pięter za duże. Widz zmuszony jest czuć się od pierwszej minuty jak w katedrze. To pozwala wmówić mu, że chodzi o sprawy groźne i fundamentalne. Nieustające wysokie „C”. Choć przygody są w typie Tomka w krainie kangurów czy Pana Samochodzika. No i operowe jest też aktorstwo: wszyscy na koturnach, chodzą jak nadziani na kij od miotły. Bohaterowie obliczeni są na dwie miny: w statku kosmicznym i poza statkiem kosmicznym. A przecież w kwestii aktorstwa mogliby się wiele nauczyć od elektronicznych robotów, które plączą się tam stadami. Polski dubbing też bywa zabawny: aktorzy wysławiają się „serialowo”, czyli mruczą pod nosem, połykają sylaby. Z jednakowym napięciem mówią: „Podaj mi cukier” i „Kocham cię!”. A już całkiem zabawnie jest, gdy z głębi Kosmosu Max von Sydow odzywa się głosem Franciszka Pieczki. I już cała opera na nic. Bo jak Pieczka, to i Gustlik, i dziad proszalny z Konopielki, i amator taniego wina z Rancza. I skąd oni wszyscy w Kosmosie?
Mała galaktyka – wszyscy się znają
Otóż ci „sami swoi” są w Kosmosie, ponieważ zawsze tam byli. Konkretnie – byli w kosmosie kulturowym człowieka Zachodu. Twórcy filmu zrobili tylko z tego lekkostrawny koktajl. Anakin Skywalker? Toż to błędny rycerz, który przemierza (wszech)świat w niewyczerpanej pasji przygody i przywracania ładu moralnego tam, gdzie go akurat zabrakło. Taki Roland, Lancelot, a nawet Don Kichot, kiedy walczy w szczególnie straceńczej sprawie? Jak najbardziej! Żeby nie był tak nieznośnie posągowy, dostaje do pary drobnego cwaniaczka, co to dba tylko, by napaść własny brzuch i trzos. W filmie nazywa się Han Solo, jest przemytnikiem (cokolwiek to w Kosmosie znaczy), a przecież znamy go pod nazwiskiem Sancho Pansy czy pana Zagłoby, którego Sienkiewicz wprowadził dla obniżenia rycerskiej powagi pana Wołodyjowskiego. Do tego Yoda (taki zielony ludzik, Mistrz Jedi), który poucza, wspomaga, prostuje ludzkie ścieżki. Nie narzuca się, dyskretny, zdystansowany. Trochę w nim z mędrca (Lao Tsy się kłania), świętego (habit św. Franciszka) czy mnicha, który ma ścisły kontakt z Mocą. Jeżeli nasuwa skojarzenia z – powiedzmy – ojcem Laurentym, który patronował miłości Romea i Julii, a nawet z naszym poczciwym księdzem Robakiem, to nieuniknione. No, i ukochane zwierzę. Odpowiednikiem setek wiernych koni, psów, osiołków i sokołów jest włochata małpa przytulanka imieniem Chewbacca.
I już mamy komplet znajomków. A te wszystkie mordziaste twory, które szastają się nieustannie w tle? Ano, trzeba przyjąć, że to też stworzenia Boże, choć dotąd oglądaliśmy je najwyżej na płótnach Hieronimusa Boscha. Poza tym, taki Odys w trakcie powrotu do Itaki (w proporcjach Galaktyki to tak jakby okrążył własny ogródek) spotkał i nieprzyjemnego jednookiego Cyklopa, i zdradliwe syreny, i urodziwą nimfę Kalipso. Też niezła menażeria.
Rozkręćmy Kosmos na śrubki
No dobrze, ale gdzie jest to coś, po którym oni wszyscy tak rozkosznie fruwają? Słynne napisy, które suną jak dywan w pierwszych kadrach filmu, zapewniają, że akcja toczy się „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”. Otóż, nie toczy się w żadnej galaktyce, ponieważ nie toczy się nigdzie. Gdyby toczyła się na tej czy innej planecie, ci wszyscy kosmiczni gracze musieliby – przykładowo – skakać jak kangury. Albo jak kosmonauci, którzy wylądowali na Księżycu w 1969 r. Bo tam grawitacja jest odmienna od ziemskiej. W Gwiezdnych wojnach – nic podobnego: każda kolejna planeta zapewnia grawitację identyczną jak na Ziemi. Plus powietrze o idealnie ziemskim składzie, żeby bohaterowie mogli wygłaszać te swoje wzniosłe kwestie. Również za każdym razem jasno tam i grzeje jak u nas, choć – oczywiście – nie widać tam naszego kochanego Słoneczka. Mało tego – jak międzygalaktyczny krążownik sunie w przestrzeni międzygwiezdnej, z daleka słychać szum silników. Jak krążownik strzela, słychać i strzały. Więc – powietrze! Jakie? Skąd?! To są przykładowe zdziwienia widza naiwnego, który z lekcji fizyki pamięta, skąd się biorą pioruny czy poranna rosa, ale niewiele więcej. Tymczasem astrofizycy oglądając Gwiezdne wojny albo doznają zapaści nerwowej z powodu rozpanoszonego w filmie nieuctwa, albo dostają kolki z histerycznego śmiechu. Bo przecież już w pierwszej sekundzie „wchodzenia w nadprzestrzeń” załoga kosmicznego ścigacza powinna zostać rozsmarowana na ścianie kabiny skutkiem gigantycznego przeciążenia… No więc, godzimy się, że saga na pewno nie toczy się w Kosmosie. Więc gdzie? Powiedzmy – toczy się gdzie indziej. Dokładnie – tam, gdzie toczy się opowieść o Edypie, Syzyfie, Niobe. Czyli w świecie mitu.
Rażące zaniechania
Mit? To dawało filmowi pewne szanse. Można było – bierzemy to czysto teoretycznie – próbować powiedzieć coś oryginalnego. Odnieść się jakoś do tej mitologii, którą wszyscy oddychamy. Ot, podjąć kwestię tożsamości na styku człowiek–maszyna. Interesująco podchodził do problemu ten sam przecież Harrison Ford w Łowcy androidów (1982 r.). Tu jednak gra postać płaską jak tapeta.
Można było dodać nieco do odwiecznych zmagań ustroju w typie liberalnym (jesteś wolny w granicach prawa) od ustroju w typie totalitarnym (rezygnujesz ze swej wolności na rzecz Państwa). Ostatecznie w Przebudzeniu Mocy mamy wypisz, wymaluj Hitlera. I to prosto z parteitagów w Norymberdze, jak z filmów Leni Riefenstahl. Przeszło bokiem.
Aż prosiło się, by trącić o kwestię „obcego” w filmie, w którym wszelkie byty żywe, półżywe i mechaniczne nieustannie następują sobie na odciski. Kino wciąż wałkuje tę kwestię: od E.T. przez Solaris po Wojnę światów. Tu streszcza się ona do defilady dziwadeł z parku rozrywki. Ale to byłby już całkiem inny film. I nie przyszłyby na niego miliony. Milionów też by nie zarobił.
Z tych odmętów nudy i banału do nas, chrześcijan, przenika z filmu przesłanie, tym bardziej krzepiące, gdy oglądamy go w Boże Narodzenie. Owszem, potężne są siły Zła, ale przecież narodziło się Dzieciątko. A przed nim nawet najciemniejsza strona Mocy – truchleje!
Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy, reż. J.J. Abrams 2015