Już jako dziecko znalazł się na dnie, bez własnej winy. Potem własną decyzją nienawidził – w odwecie za doznane krzywdy. Wreszcie odkrył, że Bóg jest miłością. Dziś opowiada o tym innym.
Dobromir Mak Makowski pochodzi z Pabianic. Pracuje jako pedagog na ulicach, promuje antynarkotykowy rap, daje świadectwo o przebaczeniu. Nie jest teoretykiem, ale człowiekiem, który wszystkiego, co w życiu może być najgorsze, doświadczył na sobie. Pijany ojciec, zamykający go na noc w ubikacji, prostytuująca się matka, wychowawcy, którzy powtarzali mu: jesteś nikim, kradzieże, komisariaty, narkotyki. Dziś prowadzi fundację pomagającą młodzieży zagrożonej demoralizacją. W piątek 24 maja gościł w parafii pw. bł. Radzyma Gaudentego na gnieźnieńskich Winiarach, gdzie dał świadectwo swojego życia i nawrócenia. Publikujemy pierwszą jego część – kolejna w przyszłym tygodniu.
Panie, jeśli chcesz
Mam na imię Dobromir. Kilkanaście lat temu leżałem na ulicy i wołałam do Boga, prosząc, żeby coś się w moim życiu zmieniło.
Pierwszą osobą, która mnie tak bardzo zraniła, była moja mama. Miałem wtedy siedem, może osiem lat. Uderzyła mnie tak mocno, że złamała mi nos. To był pierwszy owoc mojego życia, przekleństwo, które odebrałem tylko dlatego, że trafiłem na niewłaściwe emocje mojej mamy. Wtedy nie wiedziałem, że to, że jestem w takiej rodzinie, jest wynikiem decyzji moich rodziców i skutkiem błędów, które popełnili. Myślałem, że taki jest Bóg. Za wszystko, co złego działo się w moim życiu, obwiniałem Boga i wmawiałem sobie i wszystkim dookoła, że to, że jestem zły, jest decyzją Boga, który dzieli ludzi na dobrych i złych, a my nie mamy prawa decydować o tym, jacy jesteśmy.
Dziś stoję tutaj dlatego, że 12 lat temu zawołałem do Boga i powiedziałem: „Panie, jeśli naprawdę jesteś, jeśli możesz zmienić moje życie, to proszę Ciebie, żeby tak się stało”.
Miejsce szmat jest w łazience
Kiedy miałem półtora roku, trafiłem do domu małego dziecka. Moja mama i tato trafili do więzienia za pobicie milicjanta. Pamiętam tylko jakieś przebłyski z tamtego życia, kiedy przyjeżdżał po mnie tata, zabierał nas na weekendy do domu. Zawsze zadawałem sobie wtedy pytanie, dlaczego jest tak, że nie mogę mieszkać z tatą, tylko jeżdżę tam do dwa, trzy tygodnie? Któregoś razu pojechaliśmy już na zawsze. Miałem siedem lat. Wtedy, mieszkając już w domu, zobaczyłem pierwszy raz na żywo, jak tata pije alkohol. Mieszkaliśmy na 15 metrach kwadratowych. Tata włączał radio „Kasprzak” i puszczał muzykę Black Sabbath. To był pierwszy moment, kiedy zacząłem się bać. Ale wtedy nie było jeszcze dramatu. Tata zasypiał, budziliśmy na kolejny dzień, szliśmy do szkoły podstawowej, do pierwszej klasy i wszystko jakoś się układało.
Aż któregoś dnia do domu przyszła pijana mama. Rodzice próbowali naprawić swoje relacje. Wtedy mama pobiła mnie i mojego brata.
Potem tata folgował sobie coraz bardziej i coraz bardziej. Wysyłał nas spać do toalety i mówił, że miejsce zwierząt i szmat jest w łazience. Byłem przekonany, że to jest cała perspektywa mojego życia.
Chłopiec, który chciał nienawidzić
Pamiętam, jak wróciłem kiedyś z kolegami ze szkoły. Mój tata potknął się o schody, a moi koledzy zaczęli śmiać się ze mnie i mówić, że mój tata jest ślepy, zaczęli mi ubliżać.
Każde takie słowo nienawiści i oszczerstwa sprawiało, że stawałem się małym bandytą. Stawałem się chłopcem, który chciał nienawidzić innych ludzi. Dookoła mnie żyli ludzie, którym było dobrze w życiu, którzy byli szczęśliwi, a ja obiecałem sobie, że kiedy dorosnę, będę odbierał godność innym ludziom, będę ich poniżał, tak jak ktoś poniżał mnie.
Kiedy miałem 11 lat, awantury w domu narastały. Tata potrafił pić na umór po dwa, trzy tygodnie. Nie umiałem matematyki, nie umiałem języka polskiego, ale kiedy mój tata brał butelkę, doskonale wiedziałem, jakie będzie miał kolejne fazy alkoholowe. Wiedziałem, w którym momencie w nocy jego chrapanie zamieni się w sapanie, i że za chwilę się obudzi i będzie awantura, że będziemy bici, że będziemy latali po ścianach. Pamiętam, że kiedyś nie zdążyliśmy z bratem uciec. Tata pozamykał wszystkie drzwi, brał wodę, wylewał ją na podłogę, wysypywał koci piasek, wysypywał cukier, herbatę i kazał nam to sprzątać. Kiedy posprzątaliśmy, robił drugą rundę. Wysypywał piasek, wylewał wodę, wysypywał przyprawy i znów kazał nam sprzątać. Kiedy i to posprzątaliśmy mówił, że on nauczy nas pracy. To trwało całą noc.
Tata był niewidomy, wydawało mu się, że się z niego śmiejemy. A my płakaliśmy, a potem przychodziła trzecia w nocy, tata otwierał drzwi do łazienki i mówił: – Wasze miejsce jest tu, tu będziecie spali. A potem rano budził na szóstej i wysyłał do szkoły.
Dzieci są jak doniczki
To był czas, kiedy nienawidziłem Boga. Powiedziałem wtedy Bogu: – Jeżeli dziś mógłbym Cię ukrzyżować, to zrobiłbym to jeszcze raz, bo cię nienawidzę i nie chcę Cię znać.
Byłem przekonany, że Bóg jest wrogiem mojego życia, że mnie nienawidzi.
W szkole słyszałem od moich nauczycieli i pedagogów, że jestem zakałą społeczeństwa, że nic ze mnie nie będzie. Chciałem powiedzieć tobie, jako dorosłemu człowiekowi: zanim powiesz coś negatywnego dziecku, zastanów się trzy razy. Dzieci są jak doniczki, w których siejemy rzeczy dobre albo złe. Tamte słowa, które mówili mi moi nauczyciele, połączone z tym, co robili moi rodzice sprawiły, że mi się nie chciało żyć, że chciałem uciec z domu.
Mając 12 lat, trafiłem do pogotowia opiekuńczego. Jechałem z nadzieją, że może tam ktoś mnie przytuli. Marzyłem o tym i wstydziłem się tego przez lata. Wstydziłem się powiedzieć, że chciałbym, żeby ktoś mnie kochał. Dzisiaj wstydzimy się mówić, że jesteśmy głodni miłości. A ten świat tęskni za miłością, świat tęskni za bohaterami miłości. Dzisiaj już się nie wstydzę o tym mówić. Ale przecież my wszyscy tak bardzo daliśmy się pożreć przez konsumpcjonizm, przez materializm, że wstydzimy się o tym mówić, że ojcowie wstydzą się kochać swoje dzieci. To dlatego tak wiele rodzin jest rozbitych, bo ojcowie stchórzyli, bo boją się kochać rodziny, bo matki dzisiaj przyjmują rolę mężczyzn, bo mężczyźni schowali głowy w piasek, bo duma i buta ich zniszczyła.
Jestem pedagogiem, który 12 lat pracuje na ulicach. W mojej pracy w 90 proc. rodzin żyją dzieci, które nie mają ojców. Ojcowie zakochali się w butelkach, bo są próżni i nie potrafią się skruszyć i przyznać: Umiem płakać. Nie radzę sobie.
Chore i dumne ambicje doprowadziły mężczyzn do miejsca, w którym opuszczają rodziny, zdradzają żony.
Mam problem
Jechałem do pogotowia rodzinnego głodny miłości. Marzyłem, żeby ktoś mnie przytulił. I pierwszym obrazem, jaki tam zobaczyłem, był mężczyzna, który uderzył dziecko w twarz. Uderzył chłopaka w twarz i wygonił go do izolatki. Powiedział: – Tam jest twoje miejsce, gówniarzu.
Z moich oczu kapały łzy, bo zobaczyłem kogoś, kto nienawidzi. Latami bałem się mówić, że ktoś mnie pobił. Przez lata przyjmowałem i wierzyłem, że jestem frajerem, bo tak mi powiedzieli w instytucji, która miała mnie chronić. Wiele dzieci z różnych rodzin dzisiaj żyje z piętnem poniżenia, bo dookoła jest moda na poniżanie młodych ludzi. Pedagodzy w szkołach poddali się i opuścili gardę, bo myślą, że skoro skończyli uniwersytety, to już nic nie muszą wiedzieć o życiu. Zamknęli się w swoich ambicjach i dumach. I okazuje się, że w życiu młodych nie ma autorytetów, zamknęli się na nich, i coraz więcej młodych ludzi popełnia samobójstwa, wolą nie żyć.
Przedwczoraj dziewczynka, 14 lat, poszła na sznurek. Okazało się, że gimnazjum – najlepsze w mieście – nie było w stanie dać jej wartości. Żyjemy w czasach, w których mówimy o problemach ludzi homoseksualnych, a nie jesteśmy w stanie dać dzieciom fundamentów na właściwe życie. Dajemy im internet i gry komputerowe, w których strzelają sobie w głowę, a potem dziwimy się, że skaczą z bloku, bo nie są w stanie udźwignąć życia. Doprowadzamy świat do ruiny tylko dlatego, że chcemy wolności. Stajemy się zgorzkniali i butni. Okazuje się, że nasza wiara staje się wyłącznie naszą wiarą, a nie wiarą dla świata. Nasz Bóg staje się martwym Bogiem, bo nie chcemy przyznać się do błędów, bo boimy się powiedzieć przed Bogiem – mam problem.