- Z doświadczenia i z różnych źródeł wiem, że dziecko najbardziej potrzebuje obecności rodziców. Żadna zabawka nie zastąpi rozmowy - mówi Ryszard Cebula, dziennikarz programu TVN „Uwaga”.
Ryszard Cebula – dziennikarz programu „Uwaga!” w TVN; wcześniej pracował m.in. w Radiu Małopolska Fun (obecne RMF FM) i w TVP; żonaty, ojciec trójki dzieci.
Jest Pan dziennikarzem telewizyjnym, często Pan wyjeżdża, a nawet będąc w Warszawie, czasem pracuje Pan do późnych godzin wieczornych. Jak taką pracę udaje się pogodzić z życiem rodzinnym?
- Radzę sobie znakomicie – mam żonę, trójkę dzieci. Najstarsza – córka ma 9 lat, a synowie 7 i 4 lata.
Praca w mediach elektronicznych rzeczywiście wymaga czasem kilkudniowych wyjazdów. Gdy jestem w Warszawie, muszę materiał zmontować, więc do domu wracam późno. Wtedy rzeczywiście trudno mi się zobaczyć z dziećmi, ale w pozostałe dni jesteśmy ze sobą. Odprowadzam je do szkoły, do przedszkola, jemy wspólnie śniadanie, rozmawiamy. Jeśli nie wyjeżdżam, wieczory spędzam w domu. Poza tym zdjęcia wyjazdowe są krótsze i rzadsze niż jeszcze kilka lat temu, gdy nie było mnie przez kilka dni w tygodniu.
Jak spędza Pan czas z dziećmi?
- Z doświadczenia i z różnych źródeł wiem, że dziecko najbardziej potrzebuje obecności rodziców. Żadna zabawka nie zastąpi rozmowy. Dzieci dostają prezenty na mikołajki czy na urodziny, ale największą przyjemnością jest to, że podarowany film mogą obejrzeć z nami. Fakt, że oglądamy tę samą bajkę, możemy o niej porozmawiać, jest ważny.
Żona nie skarży się, że częściej widzi Pana na ekranie telewizora niż w domu?
- Nie, takie sytuacje się nie zdarzają. Chociaż moja praca jest intensywna i nie pracuję w regularnych godzinach to, wyłączając wyjazdy i montowanie programu, zazwyczaj jestem o godz. 18 w domu. Mamy wtedy czas dla dzieci, a gdy idą spać mamy go dla siebie.
Teraz żona po 3,5 roku urlopu macierzyńskiego wraca do pracy, więc panuje małe zamieszanie. Ale radzimy sobie – z pomocą babci, opiekunki, sąsiadów i nas samych wszystko da się zrobić.
Wspomniał Pan, że czytał o wychowaniu w książkach czy czasopismach, a czy kieruje się Pan jakimiś zasadami dotyczącymi relacji rodzinnych, wyniesionymi z domu?
- Nie mam jakichś konkretnych zasad. Ja po prostu miałem szczęśliwe dzieciństwo. Wychowywałem się z pięciorgiem rodzeństwa – dwoma braćmi i trzema siostrami. Mama nie pracowała, więc zawsze była w domu i to było naturalne. Mogliśmy porozmawiać, czuło się jej obecność, wsparcie, a to budowało bezpieczeństwo.
Nie mam więc wiedzy naukowej podpartej konkretnymi przykładami - pamiętam ciepło, bezpieczeństwo, radość, domowy azyl. Chciałbym, żeby moje dzieci zapamiętały to samo.
A czy pamięta Pan jakieś zwyczaje ze swojego domu rodzinnego, coś, co scalało Waszą rodzinę?
- Dzisiaj czytam, że dowiedziono naukowo, iż rodzina powinna jadać przynajmniej jeden wspólny posiłek. W moim dzieciństwie było to naturalne. Jadaliśmy razem śniadania, a gdy tata wracał po pracy, około godz. 16, również wspólne obiady, a potem kolacje.
Czyli wzajemna bliskość, chęć spędzania wspólnie czasu?
- Pamiętam, jak ojciec wracał z pracy. Mogłem grać w piłkę na podwórku, ale i tak biegłem przywitać się z nim, zapytać, co słychać. Rozmawialiśmy kilka minut – on dawał mi siebie, angażował się. Nie robiłem tego z przymusu, tylko z potrzeby.
Udaje się to przełożyć na własną rodzinę?
- Te wzorce gdzieś we mnie są i w pewien sposób je powielam. Dzisiaj jest mniej czasu na budowanie relacji, bo ja wracam z pracy np. o godz. 18, a nie o godz. 16, jak mój tata. Jednak taki stan rzeczy nie oznacza, że jest to niemożliwe. Jeżeli tylko się chce, bliskość udaje się utrzymać w każdych warunkach.
Czy dzisiaj jest trudniej budować więzi rodzinne?
- Być może jest mniej czasu, jesteśmy bardziej zaganiani. Niektórzy nie potrafią poświęcić się rodzinie, bo wciąż czegoś poszukują. To są jednak tylko wytłumaczenia. Gdy się zakłada rodzinę, trzeba sobie zbudować hierarchię wartości. Każdy, kogo się zapytamy mówi, że w życiu najważniejsza jest rodzina – pytanie tylko, czy to się przekłada na praktykę, czy działa tylko w teorii.
Dzisiaj problemem jest to, że małżeństwa mają coraz mniej dzieci, a przy małej liczbie dzieci relacje rodzinne są inne.
Mając więcej dzieci, łatwiej wykształcić w nich otwartość, przygotować do życia wśród innych?
- Zdecydowanie tak. Jak patrzę na swojego najmłodszego syna, widzę, że jest bardziej rozwinięty emocjonalnie, intelektualnie niż dwójka pozostałych dzieci. Dużo przebywa ze starszym rodzeństwem, z nami. Dzięki temu cały czas się uczy.
Nasze najstarsza córka, gdy poszła do przedszkola, była spokojnym i grzecznym dzieckiem, podczas gdy w jej grupie były przebojowe, energiczne, pewne siebie dzieci. Okazało się później, że większość z nich miała starsze rodzeństwo. Przypuszczam, że obecnie tak przebojowy jak koledzy i koleżanki córki jest mój najmłodszy syn.
Co jest, według Pana, najważniejsze w budowaniu relacji rodzinnych?
- Nie ma na to gotowych rozwiązań – trzeba się po prostu kochać. Wtedy nie krzywdzi się partnera czy partnerki oraz dzieci, dąży się do sprawienia drugiej osobie przyjemności. Tak jest między rodzicami i dziećmi i tak samo jest w związku między dwojgiem ludzi. Bez miłości nie cieszy ani gra komputerowa, ani film.
Pamiętam, jak teść z przekorą powiedział, że kupujemy dzieciom różne zabawki, a wystarczyłoby im dać dwa patyczki i bawić się wspólnie. Absolutnie się z nim zgadzam. Danie tego patyczka i zainteresowanie nim jest dużo lepsze niż jakakolwiek gra komputerowa.