Logo Przewdonik Katolicki

Ks. Jerzy dotrzymuje słowa

Jadwiga Knie-Górna
Fot.

Barbara i Leszek Prusakow poznali ks. Jerzego Popiełuszkę tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce. Monika, ich córka, choć nie pamięta ks. Jerzego, zawdzięcza mu nie tylko cudowne uzdrowienie, ale także nieustanną, dostrzegalną opiekę.


 

Historia pierwsza - Leszek

Pierwsze kontakty z ks. Jerzym miały miejsce podczas naszego strajku pod koniec listopada 1981 roku, kiedy studiowałem w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa, która pozostawała pod patronatem MSW. Nigdy przed strajkiem nie dyskutowaliśmy w niej na temat wiary i Boga, dlatego bardzo zaskoczyły mnie spontanicznie wykrzyczane słowa – chcemy księdza! Ponieważ mieszkałem na warszawskim Żoliborzu, udałem się do kościoła pw. św. Stanisława Kostki, po kapłana. Trafiłem wtedy na ks. Popiełuszkę, przedstawiłem mu sprawę, no i przyszedł. Wówczas wydawał nam się nieco niepozorny i cichy, ale także bardzo sympatyczny i życzliwy.

Nie wiem, jak to się stało, ale znów spontanicznie padło kolejne hasło: spowiedź! Ksiądz Jerzy wziął dwa krzesła i postawił je na końcu auli. Po chwili w kolejce do tego prowizorycznego „konfesjonału” ustawiło się 90 proc. chłopaków, a strajkowało nas czterystu! To było dla mnie ogromne przeżycie, ponieważ ta niekończąca się kolejka była niezbitym dowodem, że ta PRL-owska „doktrynalnie ateistyczna” szkoła przegrała zarówno z tkwiącą w nas ogromną duchową siłą, jak i potrzebą wewnętrznej odnowy. Ksiądz Jerzy pokornie siedział i spowiadał przez wiele długich godzin. Wtedy po raz pierwszy, dość nieśmiało, dotarła do mnie myśl, że ten kapłan musi mieć w sobie jakiś wyjątkowy dar. W miarę możliwości ks. Jerzy odwiedzał nas dość często, a raczej przedzierał się przez kordony zomowców; jak to robił, pozostanie tylko jemu znaną tajemnicą. Do budynku wciągaliśmy go zawsze tak samo, przez okno za ręce.

Nasz strajk był bardzo ważny dla warszawiaków, którzy tłumnie przybywali pod budynek, nie tylko, by wyrazić swoją solidarność, ale także, by dostarczać nam paczki z reglamentowaną żywnością i papierosami. Pod uczelnią wiernie wspierały nas również nasze dziewczyny i narzeczone. Była to swoista manifestacja społecznych nastrojów, jakie wówczas panowały w kraju. Po pacyfikacji uczelni jakby w naturalny sposób wielu z nas zaczęło spotykać się w mieszkaniu Jerzego, tak bowiem jeszcze podczas strajku kazał nam się do siebie zwracać ks. Popiełuszko.

 

Historia druga – Barbara

Na początku mojej znajomości z Leszkiem, ze względu na znaczną odległość, jaka dzieliła nasze rodzinne domy, często spotykaliśmy się w kościele pw. św. Stanisława Kostki, który znajdował się pośrodku naszych dróg. Tym bliższe naszemu sercu stały się spotkania u ks. Jerzego. Niestety, z czasem stawały się coraz trudniejsze, mniej kameralne, gdyż sprawy w Polsce przybrały dramatyczny wymiar, a ks. Jerzy nieoczekiwanie znalazł się pośrodku nich.

W tym całym wirze wydarzeń zwróciliśmy się do niego z prośbą o udzielenie ślubu, bo to, że on nam go udzieli, było dla nas sprawą niepodlegającą jakiejkolwiek dyskusji. Ks. Jerzy pobłogosławił nasz związek we wrześniu 1982 roku, później jeszcze nieraz go odwiedzaliśmy i z ogromnym żalem obserwowaliśmy, jak jego życie zamienia się w tytaniczną pracę, której towarzyszyło coraz większe napięcie. Zapraszaliśmy go też do siebie, jednak niezmiennie zawsze stwierdzał, że nie chce nam robić kłopotów, bo wszędzie snuje się za nim UB.

Bardzo wyraźnie utkwiło w mojej pamięci jedno z naszych ostatnich spotkań w jego mieszkaniu. Nie wiem jakim cudem, ale byliśmy wówczas z nim sami, dostał wtedy od kogoś telewizor z pilotem, który trzymał w ręku i tak sobie siedząc przełączał z pierwszego programu na drugi i z powrotem z drugiego na pierwszy, bo więcej przecież ich wtedy nie było. Ta odruchowa zabawa, za którą nas przeprosił, była dla niego chwilą całkowitego oderwania od dramatycznej rzeczywistości. Później pokazał nam swoje kazania, jedne już były po akceptacji księdza prymasa, inne jeszcze starannie dopracowywał. Denerwował się, że jest podejrzewany, iż głosi kazania przez inną osobę pisane.

Ponieważ był to czas Bożego Narodzenia, stała u niego choinka. Było to jedyne w swoim rodzaju świąteczne drzewko, bowiem zamiast bombek, wisiały na niej kartki, fragmenty listów. Nie zapomnę wrażenia, jakie wywołały skreślone na nich słowa, a raczej świadectwa ludzi, w tym także więźniów, z których wynikało, że dzięki spotkaniu z ks. Jerzym odnajdywali drogę do Boga bądź po bardzo wielu latach na nią powracali. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że w ks. Jerzym tkwi ogromna charyzma, siła…

Historia trzecia - Barbara i Leszek

W 1983 roku na świat przyszła Monika. Po jej urodzeniu naturalnie poszliśmy do ks. Jerzego z prośbą o udzielenie jej chrztu. Bardzo zależało nam również na tym, żeby matką chrzestną naszej pierworodnej została siostra Leszka. Obawialiśmy się, że będzie z tym problem, ponieważ jest ona ewangeliczką. Ksiądz Jerzy, wysłuchawszy naszych obaw, zadał tylko jedno pytanie – wierzy w Boga? My odpowiedzieliśmy – oczywiście, że wierzy! Na co stwierdził, no to w czym problem, i zanim otrząsnęliśmy się ze zdumienia, załatwił wszystkie formalności. Po udzieleniu chrztu św. ks. Jerzy pocałował Monikę w czoło i dość głośno powiedział, że od tej chwili jest to jego duchowo adoptowana córka. Choć bardzo cieszyliśmy się z jego słów, nie do końca je wówczas rozumieliśmy. Wkrótce zaskoczyły nas tragiczne wieści – uprowadzono Jerzego.

Stale chodziliśmy do kościoła św. Stanisława Kostki, gdzie modliliśmy się o jego szczęśliwe odnalezienie, tam też oczekiwaliśmy na jakiekolwiek wieści. Tego strasznego dnia właśnie wróciliśmy z kościoła, by po chwili otrzymać najgorszą z możliwych wiadomości - odnaleziono ciało bestialsko zamordowanego Jerzego. Trudno opisać uczucia, jakie wówczas nami targały. Jeszcze trudniej było nam oglądać jego skatowane ciało, tak niegodnie ukazywane na zdjęciach w telewizji…

 

Historia czwarta - Monika

Z opowiadań rodziców wiem, że byłam bardzo żywym i sprawnym fizycznie dzieckiem. Kiedy miałam pięć lat, tata otrzymał telefon od babci, która się mną opiekowała, że jestem w szpitalu, bo na podwórku uległam niegroźnemu wypadkowi. W szpitalu rodzicom oświadczono, że na plecach w okolicach kręgosłupa miałam dość głęboką ranę, którą jednak oczyszczono, ponoć dokładnie sprawdzono i zaszyto. Szybko wróciłam do zdrowia i wszyscy zapomnieliśmy o całym zdarzeniu.

Pół roku później podczas intensywnej zabawy nagle dostałam wysokiej gorączki i mdłości. Trafiłam do szpitala z podejrzeniem o wstrząśnienie mózgu. Znowu szybko wyszłam ze szpitala, jednak po krótkim czasie zaczęłam lekko utykać na nogę i pojawił się problem z utrzymaniem moczu. Mój stan systematycznie się pogarszał. Ponieważ pochodzę z lekarskiej rodziny, „po znajomościach” odwiedzaliśmy niemal wszystkie gabinety ówczesnych sław medycznych. Niestety, żaden z nich nie umiał postawić diagnozy. W końcu rodzice usłyszeli, że na pewno mam guz mózgu lub jakiś nowotwór rdzenia kręgowego.

Rodzice nieustannie modlili się do ks. Jerzego, żeby mi pomógł, przecież mi to obiecał… Nikt jednak mojego stanu zdrowia nie wiązał z wypadkiem, jakiemu uległam wcześniej. Była też w tym duża moja wina, bowiem nie powiedziałam o nim całej prawdy. Dopiero w szpitalu na Bielanach podczas specjalistycznego badania płynu rdzeniowo-mózgowego przyznałam się, że spadłam na szklarnię. W ogródku u sąsiadki goniłam kotka, a finał tej pogoni miał miejsce na dachu starej szklarni, który pod moim ciężarem zawalił się. Doskonale pamiętam, że w czasie spadania energicznie zasłaniałam się przed sypiącym się szkłem. Ręce odruchowo wyciągałam ku górze i nagle poczułam, że ktoś je chwyta i wyciąga mnie z tej pułapki… to był ks. Jerzy. Do domu wróciłam tą samą drogą, jaką trafiłam do nieszczęsnej szklarni. A przecież z ludzkiego punktu wiedzenia było to niemożliwe, gdyż jak później się okazało, szklarnia była zamknięta od zewnątrz, ponadto miała ponad dwa metry wysokości. Tam właśnie w mój rdzeń kręgowy wbił się kawałek szkła, z którym normalnie funkcjonowałam prawie rok czasu, a przecież z punktu widzenia medycznego w najlepszym wypadku powinnam była być sparaliżowana od pasa w dół…

Moją operację filmowano, ponieważ byłam pierwszą pacjentką w kraju, której z rdzenia kręgowego wyjmowano ciało obce. Po operacji tata spytał mnie, co z niej pamiętam, opowiedziałam, że doskonale pamiętam zielone kafle w sali, zielone fartuchy lekarzy i pielęgniarek, a także zielone maski, jakie mieli na twarzach, tylko ksiądz, który przy mnie siedział i trzymał mnie za rękę, był w czarnej sutannie. Doskonale pamiętam to do dziś, ks. Jerzy był i pochylał się nade mną. Nie mogłam tego wymyślić, miałam przecież tylko pięć lat. Profesor Tylman po operacji powiedział rodzicom, że dziękuje im za taki „cudowny przypadek”. Gdy zapytali, jak przebiegała operacja, stwierdził – była niezwykła, tak jakby cały czas ktoś prowadził moją rękę.

Dokumentacja z całego zdarzenia została dołączona do akt beatyfikacyjnych ks. Jerzego. Ale to nie jedyne w moim życiu cudowne wstawiennictwo mojego duchowego ojca.

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki