Wiele z nich przetrwało do naszych czasów, nadając niepowtarzalne barwy polskiej Wielkanocy. Warto je wszystkie nadal kultywować, aby ocalały także dla przyszłych pokoleń.
U progu Wielkiego Tygodnia
Wielkanoc obchodzono wprawdzie już w II w., ale spór o datę świąt toczył się wśród chrześcijan przez długie lata. W 325 r. Sobór Nicejski orzekł, że należy je obchodzić po pierwszej wiosennej pełni Księżyca, czyli pomiędzy 22 marca a 25 kwietnia. A ponieważ są to święta ruchome, więc wyznaczają terminy innych świąt ruchomych, m.in. Zielonych Świątek czy Bożego Ciała.
Już od Niedzieli Palmowej podśpiewywano: „Jedzie Jezus jedzie| wiezie żur i śledzie | kiełbasy zostawi | i pobłogosławi!”. Zewsząd było słychać nie tylko radosne „hosanna”, ale i zapowiedź: „za tydzień – wielki dzień!”. Symbolem tej niedzieli – nazywanej także „wierzbną” albo „kwietną” – były gałązki wierzbiny obsypane baziami, czyli srebrzystymi pączkami, zwiastującymi wiosnę. Wyrażały gotowość trwania przy Chrystusie aż po Jego męczeńską śmierć. Zwyczaj ich święcenia sięga IV w., a zawdzięczamy go Piotrowi, biskupowi Edessy.
Zanoszono je potem do domów, bo wierzono, że uchronią dom przed uderzeniami pioruna, a ogród i pole przed gradobiciem. Uderzano nimi o każdy węgieł chaty, obmiatano boki zwierzętom, wkładano pszczołom do ula, a nawet wplatano w sieci rybackie. Ale przede wszystkim zatykano za „świętymi” obrazami, bo – jak pouczał św. Karol Boromeusz - nasze dobre sprawy powinny rozkwitać jak gałązki palmowe. Połykano poświęcone bazie, jako medykament na dolegliwości gardła, życząc sobie: „Doczekaliśmy się pierwszej święconki, daj nam Boże doczekać i tej drugiej!”. I oczywiście smagano się rózgami palmowymi, wypominając każdemu przywary. Od tego dnia wystawiano po kościołach dialogi o Męce Pańskiej.
Jak marzannę zastąpił „judasz”
Radość Niedzieli Palmowej gasła nazajutrz, bo poniedziałkowy brzask przypominał, że trwa Wielki Tydzień. Ale były to najczęściej pierwsze dni wiosny, więc dobiegało końca czyszczenie i bielenie izb. Trwało także rytualne przeganianie zimy, którą symbolizowała słomiana kukła przybrana w gałganki; topiono ją albo wrzucano do ogniska. Była ona wyobrażeniem starosłowiańskiego demona śmierci i zimy, a nazywano ją marzanną albo śmiercichą. Ten pogański zwyczaj napiętnował Kościół. Synod poznański w 1420 r. wzywał duchowieństwo: „Nie dozwalajcie, aby w niedzielę, która zwie się Biała, Laetare, odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakowejś postaci, którą śmiercią nazywają i w kałuży topią”.
I zapewne z tej przyczyny na przełomie XVII i XVIII w. ową słomianą kukłę zaczęto nazywać „judaszem”, wciskając jej za pazuchę potłuczone szkiełka, które miały symbolizować trzydzieści srebrników. Zrzucano „zdrajcę” z wieży kościelnej – najczęściej w Wielką Środę - potem wleczono na postronku przez całą wieś, nie żałując kijów, a wreszcie topiono w najbliższym stawie albo wrzucano na płonący stos. Podobny obrzęd odbywał się również w miastach, np. w Warszawie „judasza” zrzucano z wieży kościoła pw. Panny Maryi na Nowym Mieście i topiono w Wiśle.
W różnych regionach pojawiali się już pierwsi wielkanocni kolędnicy - np. w Krakowskiem był to „puchernik” albo „konik”, czyli chłopak siedzący na kiju, a w Radomskiem żak osmalony sadzami – którzy prawili oracje o rychłym nadejściu świąt. Nagradzano ich datkami oraz chlebem, jajami i serami. Mieli swoje oracje i żacy miejscy, jak choćby tę: „Dobre placki przekładane i kiełbasy nadziewane | Daj mi, Chryste, zażyć tego, daj doczekać święconego | Będę Cię chwalił, żeś jest dobry, Panie | gdy sobie podjem szynki na śniadanie...”.
Ku większej pobożności
Kolejne dni Wielkiego Tygodnia miały budzić w ludziach większą pobożność. I dlatego Gołębiowski dawał za przykład Konstancję - Austriaczkę, małżonkę króla Zygmunta III, która przez Wielki Tydzień „odwiedzała ubogich i chorych, udzielała wsparcie, a w Wielki Piątek obchodziła groby i całą noc przepędzała w kościele, aż do zaśpiewania w Sobotę o północy Alleluja!”.
W Wielką Środę duchowni odprawiali Ciemną Jutrznię, a po każdym psalmie wygaszano jedną świecę. Kończyli ją, uderzając brewiarzami w pulpity ławek kościelnych, co było zwiastunem zamętu, jaki miał powstać po śmierci Zbawiciela. Zdarzało się, że chwilę potem wpadała do kościoła grupa młodziaków, którzy – naśladując księży – tłukli kijami o ławki, co sił w rękach.
Wielki Czwartek – początek Triduum Paschalne – był dniem o charakterze zaduszkowym. Na mogiły zanoszono wtedy wypieki, na stołach pozostawiano poczęstunek dla zmarłych, a na rozstajach dróg palono ogniska, aby mogli się ogrzać.
W Wielki Piątek – dzień ścisłego postu, wieczornej adoracji Krzyża i nocnego czuwania przy Grobie Pańskim – w domach zasłaniano czarnym płótnem wszystkie lustra i obrazy. Już od rana smagano się rózgami, wołając: „za Boże Rany biją barany!”. A do świątyń ciągnęły procesje kapników, biczujących się oraz inscenizujących Drogę krzyżową Pana Jezusa. Pod kościołami trwały kwesty, więc jałmużników nie brakowało. W wielu regionach dziewczęta nacierały twarze wodą ze studni albo nawet wchodziły do rzeki, aby zapewnić sobie urodę i gładkie lico.
Przedświąteczna krzątanina
Wielka Sobota upływała gospodarzom na oprzątaniu zwierząt i szykowaniu dla nich karmy na dni świąteczne. W tym czasie dziewczęta zdobiły jajka, bez których trudno sobie wyobrazić świąteczny stół. Powiadano, że to pamiątka barwionych jaj, które Matka Boża wręczyła Piłatowi, prosząc o uwolnienie Syna. Inna legenda głosiła, że św. Maria Magdalena rozdawała apostołom jaja - które w koszyku same zabarwiły się na czerwono – obwieszczając im radosną wieść o Zmartwychwstaniu Pana Jezusa. W rękach apostołów z jaj wykluwały się pisklęta, które pofrunęły w świat z nowiną, że Pan powstał z martwych.
Jaja zdobiono na wiele sposobów: kraszanki gotowano w wywarze z robaczkami – czerwcami, na pisanki nanoszono woskiem wzory i barwiono, malowanki gotowano w rozmaitych wywarach roślinnych, a naklejanki oblepiano płatkami kwiatków, sitowiem i bibułkami. A gospodynie już od rana krzątały się przy paleniskach, szykując kiełbasy, szynki i rozmaite mięsiwa. Bo agnuski – baranki z masła i cukru – i wszelakie wypieki świąteczne: kołacze, lukrowane baby i serniki, makowce oraz kolorowe mazurki przygotowały już w poprzednich dniach. Wszystkie te wiktuały, obficie przystrojone bukszpanem, zanoszono do poświęcenia.
Młodziaki zaś żegnały się z postnym żurem i śledziem, odprawiając swoistą ceremonię pogrzebową. Garniec „żuru” – czyli mieszaninę błota i popiołu - wynosili z domu, głośno lamentując. Tłukli nim o drzwi i okna chałup, a potem nieśli w kondukcie na najbliższy pagórek i całą zawartość wylewali do dołu. A później dokonywali egzekucji śledzia, wieszając go na przydrożnym drzewie. Wieczorem gospodynie wygaszały paleniska, z zamiarem rozniecenia ich ogniem pochodzącym z kościelnej świecy paschalnej.
Gdy uśmiech był symbolem liturgicznym
W Wielkanocną Niedzielę wszyscy spieszyli na Rezurekcję, bo przysłowie głosiło: „W Wielkanoc nawet największy ciura idzie do kościoła”. A liturgia wielkanocna bywała zawsze nad wyraz okazała, bo przecież okoliczność Zmartwychwstania Pańskiego zasługiwała na najpiękniejszą oprawę.
Trochę szkoda, że obecnie w zapomnienie odszedł już tzw. risus paschalis - charakterystyczny dla liturgii barokowej – gdy w kazaniu wielkanocnym należało zawsze powiedzieć coś zabawnego, co wywoływało salwę śmiechu w świątyni. Przypomniał o tym w jednym ze swoich dzieł kardynał Joseph Ratzinger, zanim jeszcze zasiadł na tronie Piotrowym, wyrażając zachwyt, że uśmiech stał się symbolem liturgicznym.
Rezurekcję kończyła uroczysta procesja wokół kościoła, ze śpiewem radosnego: Alleluja! Obecnie pierwszą Mszę uroczystości Zmartwychwstania Pańskiego przeżywamy w sobotę po zachodzie słońca, czyli w Wigilię Niedzieli Zmartwychwstania, ale wielu z nas pamięta jeszcze czas, gdy odprawiano ją o poranku w Niedzielę Wielkanocną. Kończyła ją, zwykle, kanonada z armatek, pistoletów, strzelb albo i „z klucza”. A potem ścigano się – pieszo lub zaprzęgami - kto pierwszy powróci do domu, aby zasiąść do świątecznego stołu.
Jak świętowano Wielkanoc
Biesiadę poprzedzała modlitwa i życzenia, podczas których dzielono się święconym jajkiem. Jedno z nich chowano, aby później położyć je na łanie pszenicy w nadziei, że dzięki temu ziarna będą miały wielkość jaj. Pierwszy dzień świąt spędzano przy rodzinnym stole na przeróżnych zabawach. Najbardziej popularne było poszukiwanie ukrytych pisanek oraz „wybitki”, czyli pojedynki na jajka: uderzano jednym o drugie, a zwyciężał ten, kto ocalił całą skorupę. Nagrodą były oczywiście jajka. W miastach był zwyczaj wędrowania do siedmiu kościołów, w których nawiedzano Groby Pańskie.
Drugi dzień świąt upływał pod znakiem igraszek „świętego lejka”, zwanego też „oblejem” albo „śmigusem”. Rozmaicie usiłowano tłumaczyć genezę „lanego poniedziałku”, np. upamiętnieniem dnia, w którym chrześcijanie byli rozpędzani w Jerozolimie przez Żydów, ponieważ nazbyt żarliwie rozprawiali o Zmartwychwstaniu Pańskim. Ks. Benedykt Chmielowski w „Nowych Atenach” sugerował, że to pamiątka po Wandzie, która Niemca nie chciała: „A że damy jej froncymeru, za panią żałując, wodą się polewały co rok, stąd w Polszcze zwyczaj polewania się na Wielkanoc wniesiony...”. O poranku gospodarz wychodził w pole z kropidłem, a potem już woda lała się strumieniami i zewsząd słychać było piski dziewcząt, które odwet na młodziakach brały następnego dnia.
Wtorek był również dniem, w którym po „śmigusie” zaczynał się „dyngus”, czyli wielkanocne kolędowanie z drewnianym barankiem albo kurkiem. „Dynguśnicy” wędrowali od chaty do chaty - zbierając do kosza przysmaki, które pozostały po świętach - i wyśpiewywali: „Przyszli my tu po dyngusie, zaśpiewamy o Jezusie | W Wielki Czwartek, Wielki Piątek |cierpiał Pan Bóg za nas smętek | Za nas smętek, za nas rany, a boć my to chrześcijany!”. Natomiast pannice chadzały z zielonym gaikiem, czyli gałązką sośniny lub świerku, przystrojoną świecidełkami i kolorowymi wstążkami. Pod Wawelem zaś popularna była „rękawka”: mieszczanie wspinali się na szczyt kopca, legendarnej mogiły Kraka, a u podnóża żacy i parobczaki staczali bitwy o toczące się pęta kiełbas, jabłka i inne smakołyki.