Co może łączyć muchę i czarny pył? Na przykład to, że fragmenty tej pierwszej i śladowa ilość tego drugiego znalazły się w jednorazowych strzykawkach. Wykryto je w kilku sztukach, ale zagrożona jest cała 153-tysięczna partia. A o wszystkim dowiadujemy się po siedmiu miesiącach od wykrycia sprawy. Czarny humor? Nie – polska rzeczywistość.
Zaczęło się we wrześniu ubiegłego roku. To wtedy feralną partię hiszpańskich strzykawek jednorazowego użytku zakupił Radomski Szpital Specjalistyczny im. Tytusa Chałubińskiego. – Zanieczyszczenia odkryto na początku grudnia, na oddziale okulistyki. O fakcie tym zostali powiadomieni dyrekcja szpitala, dostawca strzykawek i prokuratura. Wszystkie strzykawki od tego dostawcy zostały zebrane i zabezpieczone, zakończono współpracę z tym dostawcą – mówił Andrzej Pawelczuk, nowy dyrektor radomskiego szpitala. Sęk w tym, że o feralnych strzykawkach firmy Becton Dickinson Polska poprzednik Pawelczuka zapomniał poinformować Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych. Przez siedem miesięcy nie zrobiła tego także prokuratura w Radomiu. O niczym nie wiedziało również Ministerstwo Zdrowia, sam producent oraz rozprowadzający je dwaj hurtownicy: łódzki Skamex i warszawski Mitramed. Dopiero publikacja „Dziennika” przed kilkoma dniami nagłaśniająca całą sprawę spowodowała konkretne reakcje. Zaczęto wycofywać podejrzaną 153-tysięczną partię strzykawek, z której – jak ustalił „Dziennik” – do trzech hurtowni i 16 szpitali, głównie w Warszawie, Szczecinie, Łodzi i Krakowie trafiło 86 tys. sztuk. W kilkanaście tysięcy zanieczyszczonych produktów najprawdopodobniej zaopatrzone zostały też przychodnie, apteki i gabinety lekarskie. Resztę – jak poinformował rzecznik resortu zdrowia Paweł Trzciński – jeden z hurtowników sprzedał do Czech. Po tym, jak stwierdzono „pewne zaniechania” dotyczące sporów kompetencyjnych i opieszałości w śledztwie prowadzonym w Radomiu, sprawę przejęła prokuratura okręgowa w Lublinie. Brak poinformowania Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, a co za tym idzie w dalszej kolejności Ministerstwa Zdrowia to zaniechanie prawne przede wszystkim władz szpitala w Radomiu, bo jak powiedział szef resortu Zbigniew Religa: „prokuratura i policja nie mają obowiązku zawiadamiania urzędu rejestracji”.
Zapewne ktoś spyta, skąd takie larum? Ano stąd, że wykorzystanie zabrudzonych strzykawek może doprowadzić do zakażenia, gorączki, spadku ciśnienia, dreszczy, a nawet sepsy. O zbadanie związku feralnych strzykawek ze wzrostem zachorowań na początku roku na tę ostatnią chorobę domaga się Stowarzyszenie Pacjentów „Primum Non Nocere”. Zdaniem stowarzyszenia, sepsę wywołały bakterie z rodziny meningokoków, które wcześniej nie pojawiały się masowo w naszym kraju. Tę hipotezę całkowicie wykluczyło jednak Ministerstwo Zdrowia. Rzecznik resortu Paweł Trzciński, powołując się na eksperta ministerstwa w tej dziedzinie prof. Walerię Hryniewicz, powiedział, że tamte zakażenia zostały wywołane przez bakterie, które żyją tylko w organizmie ludzkim i nie przetrwałyby w strzykawce.
O tym, że strzykawki wolne były od jakichkolwiek bakterii zapewnił też prezes Becton Dickinson Polska Marin Koening: „są jałowe nawet jeżeli podczas procesu produkcji dostały się do nich jakieś zanieczyszczenia”. Koening podkreślił bowiem, że podczas procesu produkcji wszystko jest wyjałowione i nie ma niebezpieczeństwa, że znajdują się tam bakterie stanowiące zagrożenie dla życia.
Uspokaja też lubelska prokuratura. Według niej zabrudzona seria strzykawek 0607186 o numerze katalogowym 396 nie spowodowała, według dotychczasowej wiedzy, u nikogo zagrożenia życia, poza przypadkiem z Chorzowa, który będzie jednak jeszcze weryfikowany.
Sprawa strzykawek pokazuje, że lenistwo, głupie zaniechanie, a może brak kompetencji dyrekcji radomskiego szpitala, a także brak logicznego myślenia i wyjścia poza ramy obowiązującego prawa ludzi z radomskiej prokuratury mogły doprowadzić do wielkiego dramatu. Tym razem jeszcze się udało, ale czy następnym będziemy mogli powiedzieć to samo? Oby tego następnego razu jednak nie było...